12/25/2015

>>BONUS NR5<< Brazylijskie Święta małego Zezé

Sporo czasu upłynęło odkąd umieściłam tutaj jakiś ogólny post. Do tej pory dotrzymywałam noworocznego postanowienia, iż częściej będą się tutaj pojawiać opowiadania, ale z racji tak szczególnego okresu wymyśliłam tę  niespodziankę o książce „Moje drzewko pomarańczowe" pisałam wielokrotnie, jednak nigdy w tym kontekście.  Święta, które  opisuje w swoich wspomnieniach  autor z pewnością nie były radosne i przepełnione beztroską.  W domu brakowało pieniędzy na najbardziej uroczystą kolację  w roku, a w bożonarodzeniowy poranek  żadne z szóstki rodzeństwa nie znajdowało podarków w butach wystawionych za próg.  Niemej pięcioletni chłopczyk potrafił cały dzień chodzić po mieście, aby czyszcząc buty zarobić na najdroższe papierosy dla bezrobotnego ojca.  Całą sytuację opisuje w końcowym fragmencie trzeciego rozdziału Oto, jak to wyglądało: 


*(...)Nadszedł już wieczór. Świeciło się tylko w kuchni. Wszyscy wyszli, a tato siedział przy stole i
patrzył na pustą ścianę. Twarz opierał na dłoni, a łokieć na stole.
— Tato.
— Co, synu? — Wcale nie było gniewu w jego głosie.Gdzie byłeś przez cały dzień?
Pokazałem skrzynkę ze szczotkami. Postawiłem ją na ziemi i z kieszeni spodni
wyjąłem paczkę.
— Spójrz, tatusiu, kupiłem coś pięknego dla taty.
Uśmiechnął się, rozumiejąc, co to znaczy.
— Podoba się tatusiowi? To było najładniejsze.
Otworzył pudełko i powąchał z uśmiechem, ale nic nie zdołał powiedzieć.
— Zapal sobie jednego, tatusiu. Podszedłem do pieca po zapałkę. Potarłem i
zapaliłem mu papierosa.
Odsunąłem się, chcąc mu asystować przy pierwszym pociągnięciu. I nagle coś
się ze mną stało. Rzuciłem zgaszoną zapałkę na ziemię. I poczułem, że wybucham. Że cały w środku pękam. Że pęka ten ogromny ból, co mnie od rana męczył.
Spojrzałem na tatę. Na twarz zarośniętą, na oczy. Mogłem tylko szeptać:
— Tato... Tato...
Bo mój głos zamarł w łkaniu i we łzach. On rozwarł ramiona i objął mnie z czułością.
— Nie płacz, synu. Sporo się jeszcze napłaczesz w życiu, jeżeli będziesz zawsze taki uczuciowy.
— Ja nie chciałem, tatusiu... Nie chciałem powiedzieć... tego.
— Wiem. Ja wiem. Nie pogniewałem się, bo właściwie miałeś rację(...)

Podobne chwile z własnymi rodzicami  malec przeżywał bardzo rzadko, a przecież powinny one być codziennością, nie sądzicie?  Trudno się dziwić, że poszukiwał, choćby namiastki domu rodzinnego i kogoś, kto dałby mu, bodaj iskierkę uczucia.  Niestety, szansa na  szczęśliwe zakończenia istnej, tylko w bajkach. Życie pisze o wiele okrutniejsze scenariusze. Hmmm, ale przecież zawsze można liczyć na cud sprawiony przez Dzieciątko Jezus, o ile oczywiście jest się całkiem niewinną istotką, bo  dorośli patrzą na te sprawy zupełnie inaczej. Szczególnie obecnie możemy się przekonać, co tak naprawdę stanowi priorytet dla  ludzi, zbyt zajętych własnymi problemami, by dostrzegać innych. Hmm, to byłoby na tyle, jeśli chodzi o refleksje na temat Bożego Narodzenia.  Do zobaczenia już wkrótce...
    

Słowik pojęć i terminów
 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
 --->* Cytat zaczerpnięty książki  „Moje drzewko pomarańczowe. Tłumaczyła Helena Czajka. Wydawnictwo KSIĄŻKA I WIEDZA 1976.


12/05/2015

{MINIOPOWIADANIE) -3- Spod znaku kolibra



Kolęda dla nieobecnych 


EPILOG



Lizbona, 10 czerwca 1927r.
Ostatnie wydarzenia odcisnęły piętno na ocalałych ofiarach tragedii, jaka rozegrała się w prywatnym szpitalu. Jednakże nie wszyscy mieli tyle szczęścia, na co wskazywał granitowy nagrobek w nowszej części miejskiego cmentarza. W zbiorowej mogile pochowano ordynatora, kilka pielęgniarek oraz pacjentów nieposiadających własnych rodzin. Członkowie gangu zostali aresztowani, lecz nie przyznawali się do żadnego z postawionych im zarzutów. Gabriela Bakasz położyła na płycie bukiet ciemnoczerwonych orchidei, instynktownie odchodząc parę kroków w bok. Nie umiała zwalczyć dreszczy na widok znajomych nazwisk wyrytych w zimnym, gładkim kamieniu. Trudno było uwierzyć, iż życie kiedykolwiek wróci do normy. Z rękami w kieszeniach wiosennego płaszcza wędrowała alejką, prowadzącą do wyjścia. Przez trzydzieści trzy dni żyła w dziwnym letargu, nawet pogoda zupełnie nie pasowała do nadchodzącego lata...

✽✽
Forhadela, 11 czerwca 1927r.
Być może podobne uczucia towarzyszył pewnemu mężczyźnie. Jasnożółty autobus jechał powoli przez region Trás-os-montes, w którym niegdyś mieszkał. Dokładniej mówiąc była to urocza, malownicza wioska położona pośrodku tegoż górzystego regionu. Gdy kierowca zatrzymał się w pobliżu staroświeckiej ceglanej tawerny, rolnicy spokojnie wstali z ceratowych siedzeń, zbierając swoje bagaże. Portugalczyk również sięgnął po walizki, jednocześnie pomagając szczuplutkiemu siedmiolatkowi zejść z wysokich stopni autokaru. Pamiętał tę winiarnię, należącą w dawnych czasach do dziadka jego kolegi ze szkoły. Zastukał, nasłuchując jakiegoś odzewu. Wewnątrz zdjęto ciężki metalowy łańcuch, by następnie otworzyć masywne wrota ozdobione płaskorzeźbami. Kobieta w fartuchu osłoniła czoło ręką, wysuwając lekko dolną wargę. 
— Witaj, Klaro, chyba mnie poznajesz? — rozpoczął cicho przybysz.
— Jezus Maria, Józefie Święty, takiej niespodzianki nie oczekiwałam! - wykrzyknęła piskliwym głosem, nakreślając w powietrzu znak krzyża.
— Rzeczywiście nie sądziłem, że wrócę, do tego nie sam - kontynuował rzeczowo brunet. 
— Erneście, przyjdź tutaj! — Właścicielka najwidoczniej potrzebowała wsparcia.
Po wielu powitalnych okrzykach gościom podano gęsty, doprawiony ziołami gulasz, duszoną okrę* i kruche ciasto przekładane konfiturą z czarnego bzu. Nie zabrakło także półsłodkiego białego wina domowej roboty. Starsi państwo mocno przeżyli tak nagłe pojawienie się byłego sąsiada. Oboje milczeli, spoglądając ze względną ciekawością na płowowłosego chłopczyka o jasnoniebieskich oczach. Wreszcie Ernest Illias odstawił pusty kieliszek, opierając łokcie  o blat stołu. 
— Słyszeliśmy różne pogłoski o tobie — przyznał z wahaniem. Podobno wyemigrowałeś do Brazylii zaraz po śmierci żony, ale niewiele wiedziano o powodach. 
— Może kiedyś odpowiem na wasze pytania, a na razie chciałbym odpocząć — odparł pewnym tonem Manuel Valadares.
— Ależ naturalnie zaraz naleję wody do wanny, to wykąpiesz małego — przytaknęła Klara.
Pokój na poddaszu, dokąd zostali poprowadzeni urządzono niezwykle praktycznie. Łóżka zaścielone szydełkowymi narzutami, sekretarzyk z hebanowego drewna, dopasowane do całości krzesła. Wąskie okno zasłonięto ciężkim sukiennym materiałem. Gospodyni po wykonaniu niezbędnych czynności pozostawiła zmęczonych podróżników, by odpoczęli w spokoju. Od tego popołudnia wiele się miało zmienić. Piętnaście lat upłynęło, niemalże w mgnieniu oka...
✽✽
Rzym, 24 grudnia 1942r. 

Brukowaną uliczką w jednym z licznych zaułków Wiecznego Miasta przemykał się młodzieniec w piaskowym prochowcu. Z nieba prószył drobny, suchy śnieg, lecz on podążał w kierunku bielonego gmachu na końcu uliczki z pewnością, towarzyszącą zwykle komuś w pełni przeświadczonemu o słuszności tego, co robi. Atmosferę dnia, poprzedzającego ważne dla katolików święto zakłócała, li tylko obecność nieprzyjacielskich niemieckich wojsk. W podobnych warunkach najcichszy szept stawał się krzykiem. Wielobarwne malowidła umieszczone pod sklepieniem oświetlonego lampionami holu sprawiły, iż José Valadares zapomniał na krótką chwilę, po co tutaj przyszedł. Dość szybko odzyskał wewnętrzną równowagę. Przed gobelinem, osłaniającym gładką ścianę ujrzał wysokiego mężczyznę z gazetą w ręku. Zachowując ostrożność poszedł w tamtą stronę, pogwizdując niedosłyszalnie.
—Witold Pilecki? — wyszeptał w przestrzeń.
— Nie, Roman Jezierski, proszę o tym nie zapomnieć na przyszłość — pouczył go rzeczowo wojskowy.
— Dobrze, zapamiętam. Jestem dokładnie poinformowany o całej sprawie.
— Chodźmy, sporo ryzykujemy, szczególnie w przypadku łapanki.
— Znam stawkę w tej grze - przyznał cicho jego rozmówca.
— Ile masz lat? — Rotmistrz nie tracił czasu na żadne grzecznościowe formułki.
— Dwadzieścia dwa.
— Cóż, w takim razie, chyba jej nie znasz. Pracuję w wojsku na tyle długo, żeby mieć taką świadomość.
W biurze na końcu korytarza czekała na nich mała dziewczynka o rudych kręconych włosach. Ubrana w granatową kurteczkę, białe buciki i takiż berecik ściskała kurczowo pluszowego misia. Sekretarka bez słowa podała niezbędne dokumenty. Sekundę później w pomieszczeniu automatycznie pogasły światła. Charakterystyczny warkot niemieckiej ciężarówki mówił, o wiele więcej, niż jakiekolwiek słowa. Krzyki, gwizdki, ujadanie psów wskazywały, iż najgorsze proroctwa zaczęły się spełniać. Blondyn ujął chłodną rączkę swojej podopiecznej. 
— Jak masz na imię? — spytał konspiracyjnie.
— Rosa, wujku — odpowiedziała posłusznie.
— W porządku, pobawimy się teraz w chowanego, gotowa?
Dzięki wieloletniemu doświadczeniu ich przewodnika skorzystali z wejścia przeciwpożarowego, które prowadziło wprost do Placu Świętego Piotra. Tłum otaczający drewnianą szopkę dodatkowo utrudniał ewentualną pogoń. W trakcie ucieczki młody chłopak rozmyślał o przybranym ojcu. Dług, jaki wobec niego miał został spłacony z nawiązką, a życie kolejnego delikatnego kolibra uratowane. Niepokój spowodowany faktem, że obchodzi urodziny wraz z największym obecnie zbrodniarzem* zgasł po dopełnieniu owego ostatecznego aktu odwagi. Z wolna ruszył w stronę własnego mieszkania, aby zająć przygotowaniami do kolacji wigilijnej. Dopiero, gdy przystaną przed bramą gotyckiej kamiennicy z pobliża, dosłyszał czysty dźwięczy głos, recytujący ze wzruszeniem biblijny zapis narodzin Jezusa: 

* (...)W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryią, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.

W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. Lecz anioł rzekł do nich: Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie(...)
 


Wtedy zrozumiał, iż dobro ponownie zwyciężyło. We wczesnym dzieciństwie bardzo pragnął dostać na Gwiazdkę, choćby najskromniejszy prezent. Aż wreszcie nastąpił oczekiwany przełom, możliwość spełnienia marzeń. To, jak będzie wyglądać przyszłość zależało wyłącznie od podszeptów jego sumienia. Czy dobre chęci wystarczą? Musiał poczekać na rezultaty swoich działań...






     

KONIEC




 Słowik pojęć i terminów

 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -




1 ----> Warzywo strączkowe  uprawiane w  na obszarze  całej Ameryki  Południowej, szczególnie cenione ze względu na dużą zawartość białka i mikroelementów.

2 ---> Kanclerz Trzeciej Rzeszy istotnie przyszedł na świat 20 maja 1889 roku.  Tym samym kwestia przypisu odnosząca się bezpośrednio do autora cyklu o przygodach Zezé została rozstrzygnięta.  Podobny zabieg literacki ma na celu ukazanie kontrastu pomiędzy dwoma odrębnymi osobami.  A zwrócicie uwagę na to, co przeżył bohater. Sytuacja rodzinna, późniejsze zdarzenia mogły równie dobrze wypaczyć mu charakter, prawda?  Bardzo trafnie określiła to autorka słynnej sagi o Harrym Potterze.  O pewnych rzeczach decyduje miłość, czasami umiejętność poświęcenia dla innych. W tym przypadku, również to widać.    
3 ---> Ewangelia Świętego Łukasza, Biblia Tysiąclecia. 

11/23/2015

{MINIOPOWIADANIE} -2- Spod znaku kolibra

 ~ Spieszmy się kochać ludzi recytacja Krzysztof Kolberger

EPIZOD 2


São Paulo, 23 kwietnia 1927r. 
Przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej dla większości drugoklasistów okazały się bardzo ekscytujące. Za sprawny przebieg ceremonii odpowiadał proboszcz z kościoła pod wezwaniem Dobrego Pasterza. Odkąd pamiętano sprawował niepodzielną władzę nad parafianami, uznającymi to za coś naturalnego. Znał większość problemów, jakie ich trapiły. W słoneczne wiosenne popołudnie oczekiwał gości, przeglądając księgi parafialne. Pukanie do drzwi sprawiło, że wiekowy staruszek drgnął nieznacznie. Do środka zajrzał elegancko ubrany brunet o smagłej twarzy. 
— Dzień dobry, jestem zgodnie z umową, nie przeszkadzam? — zapytał taktownie. Załatwiałem ostatnie formalności w szkole. 
— Bardzo mi zależało na tej rozmowie, bo to istotne, seu Valadares, w dodatku niezręcznie się czuję, ale... — Owa pauza od początku zapowiadała trudną dla obu stron rozmowę. 
— Z przyjemnością pomogę, w czym trzeba, więc słucham uważnie. 
— Niestety, w tym roku udzielenie chłopcu sakramentu będzie niemożliwe, naprawdę mi przykro. Czekamy na kogoś, wtedy się dowiemy szczegółów.
— Ze względu na wiek, czy z jakiegoś innego powodu? 
— Chciałbym zaoszczędzić wszystkim podobnej traumy, lecz czasem nie mamy wyboru — wymamrotał niechętnie kanonik. 
Niespodziewanie w zakrystii zjawiła się młoda kobieta w bawełnianej jasnożółtej sukience, z krótkimi rękawami. Twarz o niezwykle delikatnych rysach okalały długie złociste włosy. Podobieństwo do młodszego brata zdawało się wręcz niezwykłe. Gdy stanęła pośrodku dywanu, uniosła głowę tak, by móc spojrzeć w oczy stojącemu, naprzeciwko mężczyźnie. 
— Nie wiem, czy potrafię o tym opowiadać, bo zdaję sobie sprawę z moich błędów — zaczęła niespokojnie Gloria.
— W takim razie może najpierw usiądziemy, przecież nie będziemy tak stali — zaproponował łagodnie taksówkarz. 
— Obawiam się, że nie mamy za dużo czasu, raczej nie jestem tutaj zbyt mile wdziana. Każdy grzech zasługuje na karę, szczególnie taki — kontynuowała półszeptem, przygryzając wargę. 
— Masz na myśli sytuację rodzinną, prawda?
— To, co ujawnię wiele zmieni, zapewne powinnam uprzedzić o tym przed adopcją

— Uhm, rozumiem. 
— Widzi pan to się wydarzyło, gdy skończyłam szesnaście lat — Młoda blondynka zacisnęła kurczowo pięści. Ojciec od zawsze traktował mnie inaczej, niż resztę. Tamtego wieczoru matka wyszła na nocną zmianę do fabryki, siostry do kina, wtedy zostałam ponownie zgwałcona. 
— Domyślam się, przez kogo i że najgorsze, dopiero nastąpi. 
— Owszem, miesiąc późnej uciekłam do cioci, bardzo mi pomagała. Mimo sprzeciwów podjęłam decyzję o urodzeniu... bękarta, zresztą to nieważne. Tak więc już pan wie
Po ostatnich słowach zapadła głucha cisza. Siwowłosy proboszcz w czarnej sutannie wykrzywił usta w wymownym grymasie. Z niedowierzaniem popatrzył na dwoje obejmujących się ludzi. Oczekiwał, co najemnej gorzkich wymówek, dotyczących ukrywania szokującej prawdy. Pięć minut późnej został sam...
✽✽
Lizbona, 7 maja 1927r. 
Gabriela Bakasz przebiegła ostatni fragment trasy, prowadzącej do szpitala, w którym pracowała. Pojawiała się zawsze nieco wcześniej, by unikać niepotrzebnych stresów. Personel szpitala uznawał ją za dziwaczkę. Bowiem z uporem wykonywała obowiązki neurochirurga. Od rana do wieczora przebywała w ponurych szpitalnych klitkach, wypisywała skierowania na badania, uspakajała obawy. Bezszelestnie podeszła do stojącego pod oknem łóżka. Nowy pacjent nadal nie odzyskał przytomności po skomplikowanej operacji. Jej wzrok przyciągała drobna postać z głową opartą na kołdrze. Mały chłopiec budził podziw na oddziale. Nieznaczny szmer natychmiast wzmógł czujność lekarki. Doskonale rozumiała, co oznacza.
— Witamy z powrotem, jak się spało? — roześmiała się wesoło, sięgając po stetoskop.
— Niestety, niewiele pamiętam — przyznał nieco bełkotliwie czterdziestodziewięciolatek. 
— Spokojnie, usunęliśmy guza. Niebawem dolegliwości znikną 
— Chciałbym podziękować za uratowanie życia. 
— Nie ma, za co, chociaż nie przypisywałabym sobie całej zasługi. 
— Słucham?
— Proszę lekko obrócić głowę, tylko ostrożnie, dobrze? 
Chory posłusznie wykonał polecenie. Mięsień szczęki pulsował mu konwulsyjnie. Delikatnie pogłaskał drobną rączkę malca. Nie zadawał dalszych pytań. Po prostu leżał nieruchomo. Do sali wkroczył barczysty, wysoki olbrzym. Śnieżnobiały kitel przyozdobił srebrnym łańcuszkiem od zegarka. 
— Nasz nowy pielęgniarz, wciąż dobrze się spisuje, panno Bakasz? — zagaił tubalnym barytonem.
 — Tak
— Widzę, że w końcu zasnął, biedactwo, trzeba go zanieść do mojego gabinetu. A panu zrobimy kilka badań, to nic wyczerpującego, zapewniam. 
✽✽
Nabożeństwo w niewielkiej szpitalnej kaplicy wyglądało zupełnie inaczej, niż w Ameryce Południowej. Ubrany w komżę młodziutki ksiądz, również w niczym nie przypomniał konserwatywnego starca, rządzącego w dużej parafii. Istotnie ksiądz Markus Asthon był równie lubiany, jak sympatyczna pani neurochirurg. Jasnozielone oczy kontrastowały z oliwkową cerą oraz kasztanowymi włosami. Na podwyższeniu po lewej stronie ołtarza usadowili się chórzyści, młodzieńcy w sile wieku. Lekarze i ozdrowieńcy siedzieli w drewnianych ławkach, pogrążeni w modlitwie. W odróżnieniu od większości krajów europejskich w stolicy Portugalii poświęcone hostie niekiedy zabarwiono suszonymi płatkami lawendy, albo sokiem z dzikich malin. Dzięki czemu zyskiwały jasne, pastelowe kolory. Chór rozpoczął melodyjny hymn, będący wstępem do odwiecznego rytuału:


*(...)Sław języku tajemnicę
Ciała i najdroższej Krwi,
którą jako Łask Krynicę
wylał w czasie ziemskich dni,
Ten, co Matkę miał Dziewicę,
Król narodów godzien czci.

Z Panny czystej narodzony,
posłan zbawić ludzki ród,
gdy po świecie na wsze strony
ziarno słowa rzucił w lud,
wtedy cudem niezgłębionym
zamknął Swej pielgrzymki trud.

W noc ostatnią, przy Wieczerzy,
z tymi, których braćmi zwał,
pełniąc wszystko jak należy,
czego przepis prawny chciał,
sam Dwunastu się powierzył,
i za pokarm z Rąk Swych dał(...)


— Oto jest Baranek Boży, który gładzi grzechy świata, błogosławieni wezwani na Jego ucztę — zaintonował półszeptem Markus Asthon, kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki skrzypiec. 
— Panie, nie jestem godzien abyś przyszedł do mnie, ale powiedz, tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja — odparli posłusznie wierni. 
Po chwili nastąpił obrzęd przyjmowania komunii świętej. Studenci drugiego roku seminarium krążyli ze złotymi kielichami, zawierającymi kruche opłatki. Ten  uroczysty, podniosły nastrój zakłócił odgłos gwałtownie otwieranych drzwi. Do wnętrza wtargnęło kilku ubranych na czarno mężczyzn, z długimi, groźnie wyglądającymi nożami. Przywódca bandy w chuście osłaniającej twarz, popatrzył z pogardą na przerażonych ludzi. 
— Jeżeli zachowacie rozsądek nic wam nie grozi — syknął jadowitym tonem. Róbcie, co wam każę, a nikt nie ucierpi. 
— Czego chcecie, panowie? — Ordynator chirurgii zabrał głos jako pierwszy. 
— Na wyjaśnienia przyjdzie czas! — odwarknął ostro tamten. 
Jakby na dany znak jego podwładni przystąpili do oddzielenia najmłodszych dzieci, przebywających w szpitalu, ignorując zupełnie pozostałe osoby. Protesty niektórych pielęgniarek nie odnosiły skutku. Przerażone maluchy w towarzystwie uzbrojonej eskorty zniknęły w jednym z od dawna nieużywanych magazynów. Cała akcja przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Z dorosłymi zakładnikami postąpiono równie metodycznie. Jeden z wyższych rangą pracowników gangu odszukał klucz do kaplicy, odcinając tym sposobem drogę ucieczki. Dopiero po upewnieniu się, iż nikogo nie ma w pobliżu rozległy się niepewne rozmowy. Obecnie przewagę zyskali ci, którzy z taką determinacją przeprowadzili atak. Jednakże należało zachować rozsądek, wierząc, iż każdy kryzys można zwalczyć. Szum wiatru w koronach drzew i nieco przytłumiony skrzekliwy pisk kukabury, * dobiegający z oddali chwilowo pocieszał, nawet najbardziej załamane kobiety. Na razie musieli czekać na to, co przyniesie im los...


KONIEC EPIZODU 2


Słowik pojęć i terminów


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -




1 ---> Pieśń kościelna śpiewana zwykle, podczas święta Bożego Ciała, jak również przyjmowania Eucharystii.


2 ---> Inaczej zimorodek olbrzymi. Ptaki te zamieszkują głównie Australię, jednak można je spotkać w specjalnych hodowlach, na przykład w ZOO.
















10/07/2015

{MINIOPOWIADANIE} -1- Spod znaku kolibra






EPIZOD 1





  São Paulo, 19 kwietnia 1927r.

Noel Valadares sięgnął po kolejną drożdżową bułeczkę nadziewaną marmoladą z kwaśnych zielonych pomidorów, opuszczając wzrok na śnieżnobiały, starannie wykrochmalony obrus. Wizyta nie przebiegała tak, jak zaplanował. Wreszcie uniósł głowę, by popatrzeć na siedzącego naprzeciwko tęgiego bruneta.
— Posłuchaj, naprawdę nie zabawię tutaj długo — wymamrotał przepraszająco. Wkrótce zniknę, obiecuję.
— Mówiłem ci, że możesz zostać, o ile nie narobisz jakichś głupstw— odparł opanowanym tonem gospodarz. 
— Przecież pamiętam naszą wczorajszą rozmowę, nie zamierzam się, zbytnio naprzykrzać. 
— Idę, niektórzy pracują, kiedy inni odpoczywają. Wrócę około szesnastej. Gosposia wpadnie trochę posprzątać także nie zamykaj drzwi.
Portugalczyk zapiął marynarkę, a następnie wyszedł do sieni. Niespodziewany powrót młodszego brata obudził dawno uśpiony niepokój...
✽✽  
Dzielnica Alderno Cruz znajdowała się w północnej części miasta. Sporą część odgrodzoną drutem kolczastym zamieszkiwali Murzyni. W pobliżu jednej z kamiennych chat bawiło się dwoje dzieci. Sześciolatek o krótko obciętych płowych włosach z jasnoniebieskimi oczami kucał na ziemi nieopodal czarnoskórej koleżanki. W skupieniu grali w szklane kulki. Przyglądająca się temu z pobłażliwym uśmiechem staruszka chrząknęła znacząco.
— Pora kończyć tę zabawę i wracać do domu, Sówko, biegnij do mamy zagderała dobrodusznie.
— Tak, babciu.
— Bardzo słusznie, Martho, wróble niechaj przebywają z wróblami — krzyknęła z potępieniem jakaś sąsiadka.  Niepotrzebnie go w ogóle przyprowadzałaś!
— Daj spokój, chyba zapomniałaś, że nie posiadasz władzy nad wszystkimi — padła spokojna odpowiedź. 
— Odkąd usługujesz temu bogaczowi straciłaś rozum! Każdy dostanie to, na co zasłużył!
Wrzaskliwa przemowa nie wzbudziła niczyjego zainteresowania. Podobne konflikty często wybuchały w owym specyficznym tyglu...  
✽✽
Seu Ladislau ze spokojem słuchał relacji swojego przyjaciela. Niebo za oknami stopniowo ciemniało, a oni rozmawiali przyciszonymi głosami. Znali się od lat i w trudnych chwilach zawsze mogli na siebie liczyć. 
— Uważam, że na razie nie ma powodu do zmartwień — podsumował burkliwie cukiernik. W końcu po tylu latach naprawdę można zrozumieć swoje błędy.
— Gdyby chodziło, tylko o mnie wcale bym się nad tym nie zastanawiał, ale teraz jestem odpowiedzialny za kogoś jeszcze — powiedział cicho taksówkarz, dolewając wina do dwóch kieliszków. 
— Skoro masz takie obawy, to faktycznie trzeba w miarę szybko wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi.
— Nie ufam Noelowi, kiedyś już udowodnił, do czego jest zdolny. Teraz pojawił się tak nagle nie bez powodu.
— Tak, masz rację lepiej zachować czujność. Będę się zbierać, bo jutro wybieram się na wieś. Może zechcecie dotrzymać mi towarzystwa? 
 ✽✽ 
  São Paulo, 20 kwietnia* 1927r. 
Zażywanie pejotla* należało do odwiecznych rytuałów, niemal wszystkich plemion indiańskich. Do grona wtajemniczonych należał również pewien trzydziestopięcioletni malarz. Jako niespełniony artysta poszukiwał czegoś, co wreszcie zapewniłoby mu powodzenie w życiu. Tego wiosennego poranka postanowił wreszcie zrealizować zemstę którą obmyślał od dawna. Być może właśnie te okoliczności sprawiły, iż dokładnie o dziewiątej na dziedzińcu szkoły powszechnej rozległ się dziecięcy płacz. Młodej nauczycielce niosącej na rękach zakrwawionego ucznia pomógł, dopiero jakiś sprzedawca z pobliskiego bazaru.
— Jak to się stało, donna Cecylia? — dopytywał łagodnie, próbując uspokoić zdenerwowaną kobietę.
— Dozorca nie zamknął dokładnie bramy i pies zaatakował małego, kiedy wyszliśmy z budynku. 
— Mój Boże, przecież prędzej czy późnej musiało dojść do nieszczęścia. Najpierw chodźmy do doktora Falabera na pewno jest w fabryce, a późnej osobiście porozmawiam z tym partaczem. 
Nikt nie przypuszczał, że prawdziwym sprawcą wcale nie okaże się nieodpowiedzialny dozorca, lecz tajemniczy buntownik. Okoliczni mieszkańcy bardzo przejęli  się losem małego, pokrzywdzonego chłopca. Te wydarzenia miały na zawsze pozostać w pamięci, przynajmniej dwóch osób...


KONIEC EPIZODU 1








Słowik pojęć i terminów




- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

1 ---> José de Vasconcelos, autor powieści „Moje drzewko pomarańczowe” urodził się 26 lutego 1920 roku, ale na potrzeby fabuły data została zmieniona.

2---> Narkotyk pozyskiwany z kaktusa rosnącego w Meksyku.