11/26/2013

{MINIOPOWIADANIE} -1- Ażeby się okazał ten dzień a cienie przeminęły




























Motto:

~Miarą dzieciństwa są dźwięki, zapachy i widoki, dopóki nie nadejdzie mroczna epoka rozsądku.- John Boyne~



EPIZOD 1 TAM GDZIE ODLATUJĄ DROZDY


 

Białystok, sobota 7 kwietnia 1942 r.
 

Jowita Miodkowska przystanęła na rogu ulicy Makuszyńskiego, by odetchnąć wiosennym powietrzem. Na okolicznych murach porozlepiano ponure obwieszczenia wojenne, dotyczące kolejnych restrykcji wprowadzanych przez Niemców. Łapanki, egzekucje, reglamentacje żywnościowe stały się dla mieszkańców miasta chlebem powszednim. Tego sobotniego przedpołudnia były to jej ostatnie odwiedziny u podopiecznych, ale ta wizyta stanowiła przyjemność, gdyż lubiła rodzinę Valadaresów. Jako pracownica opieki społecznej w sekcji dziecięcej napatrzyła się  wystarczająco na nieszczęśliwe rodziny i biedę. W tym przypadku mogła jedynie podziewać samotnego ojca za miłość, jaką obdarzał swego pięcioletniego synka. Niemłody już taksówkarz, portugalskiego pochodzenia, opuścił swoją ojczyznę pięć lat temu. Do Polski przyjechał z nastoletnią córką i kilkutygodniowym niemowlęciem. Jego żona zaginęła w tajemniczych okolicznościach, podczas odwiedzin u rodziny. Najprawdopodobniej została zabita w czasie jakieś obrzędowej orgii seksualnej, lecz sprawców tej ohydnej zbrodni nigdy nie znaleziono. Wyjazd do Polski miał być szansą na poukładanie wszystkich niełatwych spraw od nowa. Dziewczyna otrząsnęła się  z zadumy dopiero, gdy stanęła przy furtce, prowadzącej do ogródka, z ukrytym w głębi staroświeckim drewnianym domkiem. Cóż, dwudziestotrzylatka taka, jak ona wiedziała o prawdziwym życiu? Była niewysoką, filigranową osóbką o brązowych włosach, kocich szarozielonych oczach i wierzyła we wróżki. Znajomi doradzali jej by spoważniała. Wojenna rzeczywistość zmuszała do zachowania rozwagi. Na widok gościa tęgi brunet wyprostował się uprzejmie, choć przed chwilą pochylał się jeszcze nad latawcem z ciemnozielonej bibuły. Szczuplutki płowowłosy chłopczyk o jasnoniebieskich oczach podbiegł do swojej ulubionej opiekunki, omal nie zbijając jej przy tym z nóg.
— Dzień dobry, jak widzę od samego rana ma pan, co robić! — zawołała ze śmiechem, wyciągając rękę w kierunku stojącego parę kroków dalej mężczyzny.
— Oj, powiedzmy, że nie narzekam na nudę — odparł z powagą gospodarz. Może puścisz, jednak panią Jowitę, synku?
— Nic nie szkodzi, to żaden problem. Cieszę się, że Zezé mnie lubi, przeważnie dzieciaki są wylęknione.
— Bardzo brakuje mu mamy. Czasami myślę, że może nie robię wszystkiego tak, jak powinienem.
— Proszę nie pleść głupstw, panie Valadares, odkąd tu przychodzę wszystkie sprawozdania z wizytacji są wzorowe! Moja szefowa mówi, że nie zna drugiego takiego ojca.
— Dziękuję za komplement , ale najwyraźniej nie wszyscy są podobnego zdania. Wczoraj przyszły jakieś dwie kobiety z Jugendamtu* i nie zdałem ich egzaminu.

Panna Miodkowska podeszła szybkim krokiem do klombu z wczesną odmianą wiosennych róż w kolorze burgunda. Pozornie była opanowana,od dawna nauczyła się nie okazywać uczuć. Nie oznaczało to, jednakże braku nerwowego drżenia rąk, gdy usłyszała te słowa. Czyż mógł istnieć na świecie  taki okrutnik, który bez skrupułów rozdzieliłby dwie kochające się osoby? Tak, z pewnością byli to niemieccy urzędnicy, przeklęte po trzykroć demony pozbawione krzty ludzkich odruchów. Już wkrótce Portugalczyk miał się o tym przekonać osobiście...

♆♆
Frederick Rosner z triumfującym uśmiechem na twarzy czytał leżący przed nim dokument. Był młodzieńcem ledwie trzydziestoletnim o zimnych szarych oczach. Krótko przystrzyżone popielatoblond włosy, gładko ogolona twarz i okrucieństwo, czyli wszystkie atuty potrzebne oficerowi, piastującemu wymagające stanowisko w SS. Sięgnął ręką do stojącego na biurku przycisku, uruchamiając brzęczyk. W pokoju rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Do środka wsunął się bezszelestnie sekretarz z tacą, na której stał dzbanek parującej kawy oraz butelka koniaku 
— Czy mam coś załatwić, panie oficerze? — bąknął służbiście, wpatrzony hipnotycznie w pracodawcę.

— Owszem, zaraz będę potrzebować samochodu — polecił władczo Frederick Rosner. Muszę jeszcze dzisiaj trochę popracować, a wolałbym zdążyć przed wieczornym przedstawieniem w filharmonii
— Tak, rozumiem zaraz poinformuję kierowcę, żeby czekał. Kiedy chce pan jechać?
— Najszybciej, jak to możliwe, Tymicki, otrzymaliśmy  poważny donos i trzeba to sprawdzić.
Jakiś czas późnej Niemiec wysiadł ze służbowego auta z ironicznym uśmiechem i pospiesznie  przemierzył ulicę Makuszyńskiego. Bez wahania wszedł do schludnie utrzymanego ogrodu, rozglądając się czujnie za swymi ofiarami. Z typową dla drapieżnika chytrością nie chciał wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. Wyćwiczonym ruchem wyjął potrzebny nakaz opatrzony wyraźną pieczęcią z hitlerowskim orłem, jednocześnie pukając w pomalowane zieloną farbą drzwi. Zanim gruby mężczyzna zdążył, cokolwiek powiedzieć było po wszystkim. Bezwzględny prześladowca wtargnął do środka, po czym powrócił na scenę  prowadząc przestraszonego  pięciolatka. Podszedł do znieruchomiałego w progu taksówkarza i dopiero teraz pokazał mu nakaz. Frederick Rosner wolał załatwić to szybko, bez zbędnych ceremonii. Ukrywanie Żydów stanowiło dla niego najgorszy grzech przeciwko Rzeszy, który powinien zostać odpowiednio napiętnowany. Po załatwieniu tej sprawy z pewnością otrzyma upragniony awans. Potem spędzi uroczy wieczór w filharmonii w towarzystwie pięknej dziewiętnastoletniej skrzypaczki. Niezwykle utalentowanej, o ile oczywiście jej protektor nie przesadzał w swych zachwytach...

♆♆

Cichy powolny marsz, szeregi ciemnych postaci, które zmierzały w dokładnie określonym kierunku. W pobliżu dworca stał pociąg towarowy. Kolejarze pospiesznie uwijali się przed wagonami, a skazańcy szli drogą po przeciwnej stronie. Nikomu nie przyszłoby do głowy zamienić, choćby jedno zdanie między sobą. Ci ludzie stanęli nagle przed dylematem podobnym do tego, jaki przeżywała we śnie Alicja, błądząca za Białym Królikiem po drugiej stronie lustra.* Żołnierze pilnujący karnych czwórek złożonych w większości z mężczyzn dali kolejarzom znak, iż mogą odejść na bok. Lokomotywa ruszyła niespiesznie w bliżej niekreślonym kierunku, żelazne koła jęły coraz szybciej podskakiwać na złączach szyn. Rytmiczny stukot zagłuszył bębnienie deszczu, jak również pierwsze, niepewne rozmowy. Na szczęście warunki okazały się całkiem znośne. Przedziały wyglądały dosyć zwyczajnie. Pod ścianami stały ławki, a drewniana podłoga została starannie wyścielona słomą. Na widok malca o płowych włosach przytulonego do ojca, wielu z pośród obecnych wymieniło zaskoczone spojrzenia. Dzieci rzadko znajdowały się w podobnych transportach poza tym podróżowały, raczej w towarzystwie matek. Manuel Valadares wsłuchany w głuche postukiwanie kół, uważnie obserwował niknące w strugach deszczu krajobrazy. Mdłe światło latarni rozmazywało się za zakratowanym oknem, co znacznie utrudniało określenie, choćby w przybliżeniu celu podróży. Chcąc uśpić zmęczonego synka zanucił cicho: 

*Ty wiesz, skąd do ciebie przychodzę, 
Z chatki, co stoi przy drodze,
A obok chatki jest sad...
Chatka maleńka na wzgórzu,
Kwitną tam białe róże,
I droga prowadzi w świat...

Jest cichy szmer strumyka, 
I słodki śpiew słowika,
Co w sercu budzi żal...

KONIEC EPIZODU 1








Słowik pojęć i terminów
 
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


1

---> Niemiecka organizacja Do Spraw Dzieci i Młodzieży, w czasie II wojny światowej pełniła również funkcję pomocniczą w germanizacji nieletnich Polaków



2 ---> To nawiązanie do Alicji w Krainie Czarów zostało przeze mnie użyte celowo. Aby się przekonać dlaczego musicie przeczytać dalszy ciąg miniopowiadania. Jest to w pewnym sensie niewiązanie do filmu „Życie jest piękne.” Ta historia będzie poniekąd podobna do tego, co robił dla swego syna Gudio. Podobna, a nie identyczna, Czytelniku!





3
  ---> Cytowana piosenka piosenka została zaczerpnięta z książki „Moje drzewko pomarańczowe.” Wydawnictwo KSIĄŻKA i WIEDZA, Warszawa 1976. Tłumaczyła Helena Czajka.