WSTĘP
Każda opowieść musi mieć jakiś początek. Tak, więc ta
również musi się od czegoś zaczynać… Od czego mam zacząć? Może zacznę od tego,
że jest to bardzo wzruszająca historia. Usłyszałam ją po raz od mojego dziadka
,który przed snem często opowiadał mi bajki. Pewnego razu opowiedział mi tę
historię bardzo smutną historię, przyjaźni małego chłopca z ubogiej rodziny z
bogatym taksówkarzem Portugalczykiem o imieniu Manuel Valadares…Zapytacie się z
pewnością co może być w tym smutnego? Już odpowiadam ,ale najpierw przedstawię
Wam Czytelnikom głównych bohaterów. Pierwszym i chyba najważniejszym bohaterem
tej historii jest mały sześcioletni chłopiec o imieniu Zeze. Akcja tej
opowieści rozgrywa się w Brazylii w latach 20 XX. wieku W momencie w, którym
poznajemy Zeze ma on pięć lat .Ma liczną rodzinę ojciec jest bezrobotny na
utrzymanie zarabia matka półkrwi Indianka. Zeze ma trzy starsze siostry Glorię.
Jandirę i Lalę i dwóch braci starszego Antonio (Totocę) i młodszego o imieniu
Luis Rachunek jest prosty w domu było sześcioro dzieci i dwójka rodziców Jak w
tej sytuacji radzi sobie nasz bohater? Otóż ucieka w świat fantazji ,aby
zapomnieć o biedzie, głodzie i biciu. Niestety Zeze jest, bity przez wszystkich
członków rodziny głównie przez sfrustrowanego ,bezrobotnego ojca ,ale i starsze
rodzeństwo nie szczędzi mu poszturchiwań i kuksańców. Chłopczyk jest bity nie
raz katowany do utraty przytomności… Dziś takie zachowanie nie mieściłoby się
Wam w głowach prawda mnie, również niestety to prawda. Jak wygląda nasz
bohater? Jest mały ,drobny ma jasne prawie płowe włosy i niebieskie oczy.
Posiada także niesamowitą wyobraźnię i jest wrażliwym dzieckiem. W rodzinie
mówią o nim taki ni pies ni wydra, albo to takie ni to ni sio i do niczego w
życiu nie dojdzie... Być może winny temu jest odmienny wygląd chłopca, lub jego
wrażliwa psychika ,której nie rozumieją rodzice i starsze rodzeństwo? Pozostali
członkowie rodziny są czarnowłosi mają indiańskie rysy twarzy i ciemną cerę.
Malec jest dla nich wcieleniem wszelkiego zła ,ponieważ psoci i dokucza swoim
sąsiadom. Jest ,więc bity ,aby rozumiał co oznacza zło i co to jest dyscyplina
i rygor. Wszyscy obarczają go rożnymi obowiązkami ze starszym bratem chodzi
pucować buty ,a młodszym musi się opiekować i wymyślać różne zabawy. Jakie są
marzenia tego kilkulatka? Bardzo proste i banalne chce ,żeby choć raz urodził
się dla niego Pan Jezus ,a nie mały diabełek jak nieustannie powtarzają mu
wszyscy dookoła. I czego jeszcze chciałby Zeze? Wielu rzeczy mu brakuje ,ale
najważniejszą z nich jest miłość ,ciepło i zrozumienie... To zrozumienie
znajduje w szkole, gdzie przedwcześnie posyłają go rodzice . Znajduje je
,również u ulicznego grajka seu Ariovaldo z, którym co wtorek śpiewa piosenki
chodząc po ulicach Bangu tak nazywa się, bowiem miasto ,gdzie mieszka
chłopczyk. W szkole staje się on pupilkiem wszystkich nauczycielek w
szczególności swojej wychowawczyni donny Cecylii Paim, a seu Ariovaldo mówi o
nim „jesteś aniołem". Pociechą Zeze są wymyślone rozmowy z drzewkiem
pomarańczy ,któremu zwierza się ze wszystkich swoich trosk i radości. I oto
nagle jak za sprawą dobrej wróżki w jego życiu całkiem przypadkiem zjawia się
ktoś ,kto obdarza wrażliwego malca opieką troską i okazuje mu miłość. Jest to
bogaty Portugalczyk z zawodu taksówkarz Manuel Valadares. Początek tej
znajomości nie był łatwy. Zeze postanowił, że przejedzie się na zderzaku
eleganckiego samochodu Manuela Valadaresa Mężczyzna przyłapuje go na tym i
chłopczyk dostaje w skórę w dziecinnym gniewie rzuca, że zabije Portugalczyka
jak tylko dorośnie. Ten zbywa to śmiechem takie „groźby " nie robią na nim
wrażenia. Pewnego dnia chłopczyk kaleczy się poważnie w nogę ostrym odłamkiem
szkła. Nazajutrz musi iść jak co dzień do szkoły, by nie dostać kolejnego
lania. I wtedy właśnie na szosie Rio-Sao Paulo ponownie spotyka swojego
„wroga". Portugalczyk bardzo przejmuje się skaleczeniem chłopczyka i
zawozi go do lekarza, który zszywa mu nogę. Od tej pory malec powoli zyskuje
sobie uznanie i sympatię „Portugala” jak lubi go teraz nazywać Zeze. Manuela
Valadaresa oczarowuje przede wszystkim wrażliwość i inteligencja odrzuconego
przez bliskich dziecka … Kilka tygodni później sześciolatek zostaje dotkliwie
pobity przez starszą siostrę, za błahe przewinienie zostaje skatowany do
nieprzyjemności wszystko dlatego ,że jego siostra Jandira musi się na kimś
wyładować . Jakiś czas późnej dostaje podobne lanie od ojca . Czym tym razem
zawinił? Otóż zaśpiewał ojcu modne tango i znów został pobity do
nieprzytomności. Kiedy tylko mógł już po tych wydarzeniach chodzić do szkoły
poszedł do cukierni i na spotkanie ze swoim przyjacielem. W cukierni seu
Ladislaua spotyka się z „Prtugalem”. W głowie Zeze rodzi się rozpaczliwy plan,
o którym podczas przejażdżki za miasto opowiada taksówkarzowi. Kilkulatek chce
uciec od biedy, bicia i braku uczucia Postanawia rzucić się wieczorem pod koła
pociągu… Manuel Valadares jest przerażony wyznaniem dziecka. W bardzo poważnej
i dorosłej rozmowie zapewnia je ,że jest wspaniałe i wartościowe i nigdy więcej
niewolno mu myśleć o śmierci W tej historii przychodzi czas na zadanie dziecku
pytania „A co ze mną? Jeśli mnie kochasz nie wolno ci tak myśleć. Przecież ja
cię bardzo pokochałem ". To wyznanie zamożnego mężczyzny mającego dorosłą
zamężną córkę odmienia w sposób magiczny całe życie sześcioletniego urwisa.
Jednak ostatecznym przypieczętowaniem tego niezwykłego uczucia będzie pewna
szczególna prośba Zeze skierowana do Portugalczyka. Manuel Valadares zbierze
chłopczyka na wycieczkę nad rzekę ,na ryby. Tam właśnie chłopiec zapyta
przyjaciela, czy nie mógłby zamieszkać razem z nim i stać się jego synem?
Obiecuje pomagać mu w pracach domowych i wzorowo się uczyć. Wzruszony prośbą
chłopca Portugalczyk przyrzeka że od tej pory będzie traktował go jak własne
ukochane dziecko… Nie zabierze chłopczyka z rodzinnego domu. Czy faktycznie tak
się nie stanie? Ot i cała historia, którą pewnego wieczoru opowiedział mi
dziadek. Zapytacie mnie, zapewne po co Wam to opowiadam? Przecież jest tyle
innych zabawnych historyjek, które można opowiedzieć po co zapisuję na kartkach
tego pamiętnika tę akurat opowieść?? Nie wiem być może zależy mi na tym, żeby
utrwalona, gdzieś na papierze historia tego niezwykłego uczucia przetrwała dla
przyszłych pokoleń? Niestety w naszym świecie jest wiele takich odrzuconych,
niekochanych i niechcianych przez dorosłych dzieci… Może po wysłuchaniu
dalszego ciągu tej historii dopisanej prze mnie dorośli zrozumieją, co jest
najważniejsze w życiu? Mam nadzieję, że tak właśnie będzie... Zaczynam swoją
opowieść, od tego miejsca ,w którym przerwał ją mój dziadek...
ROZDZIAŁ 1 Drogę do domu niech wskażą gwiazdy
W całym mieście panował upał ,było bardzo gorąco. Ludzie
pospiesznie przemieszczali się po ulicach Bangu chcąc jak najszybciej schronić
się w chłodnych domach. Mimo na ulicach było dość tłoczno. Chodnik zajmowały
grupa rozgadanych kobiet, niektóre miały w rękach torby z zakupami inne
pilnowały swoich rozbrykanych dzieci. były one tak zajęte rozmową, że nie
zwracały uwagi na pozostałych przechodniów. Tuż obok tej grupki plotkarek przeszedł czarnowłosy, dość gruby
mężczyzna, w pewnym momencie przystaną i zaczął się uważnie przysłuchiwać ich
rozmowie
-No mówię przecież, że to ten przeklęty chłopak od seu
Paula,donna Carlota -przekonywała uporczywie jakaś kobieta.
-O tak ja, też podejrzewam, że to on, ale tym razem jego
ojciec przesadził. Upił się, a wiesz, że nie ma pracy i sprał go za
mocno-powiedziała z powagą donna Carlota.
-I dobrze wreszcie go nauczy rozumu przeklęty bachor, toż to
wcielony diabeł, żeby zrobić coś takiego –zawodziła piskliwie druga kobieta.
-Uspokój się, Penelopo to, że chłopak rozrabia nie daje
jeszcze jego ojcu prawa do wyżywania się na nim. W końcu to mały chłopiec ma
dopiero sześć lat, kto z nas nie płatał figli w jego wieku-mitygowała swą
towarzyszkę donna Carlota
- Zeze to dobry chłopiec, tylko trochę za bardzo rozbrykany
i tyle. Nie pojawił się dziś w szkole donna Cecylia Paim mówiła mi o tym rano.
Nie pomyślałaś, że może tam, gdzieś leżeć nieprzytomny? –zagadnęła ostrożnie
młodsza kobieta.
Dopiero na dźwięk właśnie tych ostatnich słów przysłuchujący
się tej rozmowie Manuel Valadares odczuł narastający niepokój. Nie widział
chłopca przez cały wczorajszy dzień, a dzisiaj mały, także się nie pojawił na
postoju. Ominął rozmawiające kobiety i wrócił na postój. Wsiadł do swego samochodu
i wolno ruszył. Jadąc pod górę wąskiej stromej uliczki i rozglądając się
uważnie. Wreszcie zatrzymał się na źle wybrukowanej dziurawej ulicy St.
Jeronimo. Ten wąski zaułek po obu stronach otaczał biegnący przez cała długość
rynsztok rosły tu tylko karłowate ,kolczaste drzewa pomarańczowe. Domy po dwóch
stronach ulicy był pomalowane szarą farbą i zniszczone wiele z nich
przypominało rudery pozbawione szyb w oknach z odpadającym tynkiem.
Portugalczyk zamyślił się i westchnął głęboko. Odszukał wzrokiem najbliższy dom
i otworzy drzwiczki swojej limuzyny. Podszedł do furtki i zawahał się przez
ułamek sekundy zanim ją otworzył. Od dawna już wiedział, gdzie mieszka Zeze
przecież tyle razy podwoził go do pobliskiego rynku ,a potem jechał za nim tak
by chłopczyk go nie zauważył i odprowadzał małego wzrokiem, dopóki nie znikał
za furtką prowadzącą do ogrodu. Do tego ogrodu do ,którego teraz sam wszedł z
sercem bijącym od dziwnego niepokoju jaki po raz pierwszy odczuł usłyszawszy
rozmowę tych dwóch kobiet. Dopiero teraz zrozumiał czym ,a właściwie kim stał
się dla niego ten chłopiec, że naprawdę zaczął traktować go jak własnego syna.
Zdziwiło go i zaniepokoiło ,że drzwi domu są otwarte, kiedy przekroczył próg
staną jak wryty cały ten dom wyglądał tak, jakby przeszło przez niego tornado.
Meble były poprzewracane, a większość drobnych przedmiotów ktoś porozbijał na
kawałki. Mężczyzna wzdrygnął się lekko na myśl co może zastać dalej. Nie musiał
jednak szukać zbyt długo, czy intensywnie, niemal od razu dostrzegł leżącego
podłodze nieprzytomnego chłopczyka o płowych włosach . Dziecko miało
posiniaczoną twarz po ,której spływała krew. Manuel Valadares ostrożnie
podszedł w tę stronę i ukląkł obok drobnego ciałka porzuconego tutaj na pastwę
losu. Bardzo delikatnie i z wielką łagodnością odgarną, kilka zlepionych krwią
jasnych kosmyków z czoła Zeze pochylając się nad nim aby wziąć go ostrożnie na
ręce. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz, kiedy tak wpatrywał się w tę
bladą twarzyczkę. Zdecydowanym ruchem odwrócił się i poszedł w stronę
zaparkowanego tuż przed furtką samochodu. Ułożył chłopca na tylnym siedzeniu i
okrył starannie kocem wyciągniętym z bagażnika po czym usiadł na tylnym
siedzeniu głaszcząc go po głowie.
-Ej smyku słyszysz mnie? Otwórz oczy i popatrz na mnie,
proszę cię, dobrze? -przemawiał łagodnie. – Wiem ,że mnie słyszysz, tylko teraz
nie możesz mi odpowiedzieć. Jesteś już bezpieczny za chwilę pojedziemy do
szpitala –zakończył Portugal.
Po chwili siadł za kierownicą co jakiś czas zerkając na
przednie siedzenie. Jechał długo, aż wreszcie zatrzymał się przed budynkiem
szpitala. Mógł tylko modlić się do Boga, aby ocalił to dziecko i wierzyć, że
zostanie wysłuchany. Na odgłos pospiesznych kroków w pobliżu uniósł głowę i
jego oczy napotkały wzrok jednego z lekarzy. Człowiek ten nie był
Brazylijczykiem, lecz Francuzem i pracował tu od niedawna zarabiając na
utrzymanie żony i dwójki małych dzieci. Pracując za granicą chciał im zapewnić
lepsze warunki. Na widok nieruchomego małego ciałka na rękach Manuela Valadaresa
uśmiechną się smutno, zbyt często widział już podobne przypadki. Dzieciaki z
ubogich często patologicznych rodzin służące za worki treningowe dla
sfrustrowanych, pełnych agresji ojców. Taki widok już go nawet nie dziwił
przyzwyczaił się do tego tak, jak do oczywistego faktu, iż po dniu musi nastać
noc.
- Niech mi pan da chłopca zaopiekujemy się nim-zapewnił
kojącym głosem lekarz. Proszę mi wierzyć, że wszystko będzie dobrze widziałem
podobne przypadki. – To okrucieństwo, żeby tak pobić takie małe bezbronne
chucherko, ale chłopiec wygląda na silnego wyjdzie z tego.
Lekarz zaprowadził ich do niewielkiego pomalowanego na biało
pomieszczenia i położył chłopca na leżance i z wprawą oponowanymi doskonale
ruchami uniósł cienką koszulkę. Na widok liczny szram, ran i blizn
pokrywających plecy dziecka, aż syknął z dezaprobatą. Nie ulegało wątpliwości,
że był to wynik licznych pobić, które nastąpiły w różnym czasie. Młody Francuz
nie spotkał się nigdy dotąd z tak drastycznym przypadkiem. Zbyt dobrze zdawał
sobie sprawę jak ograniczone możliwości posiada szpital. Był to, bowiem bardzo
ubogi i maleńki szpitalik i brakowało tu wszystkiego leków, środków
opatrunkowych, odpowiedniego sprzętu medycznego, nawet narzędzi chirurgicznych.
Żaden lekarz z tego szpitala nie skarżył się jednak na ciężkie warunki pracy i
wszyscy robili co mogli ,by w tych okolicznościach ulżyć w cierpieniu jak
największej ilości pacjentów. Doktor Federico tak nazywał się, ów młody
francuski lekarz zaczął od przemycia i zdezynfekowania ran i założenia opatrunków
poza tym zbadał jeszcze tętno i bicie serca dziecka przy okazji stwierdzając
,że chłopczyk ma dość wysoką gorączkę. Ukończywszy te podstawowe badania wziął
małego pacjenta na ręce i zaniósł do jednej ze szpitalnych sal. Potem odwrócił
się do stojącego niedaleko Portugalczyka i uśmiechną się ze zrozumieniem, po
czym bezradnie rozłożył ręce w geście oznaczającym, że nie jest w stanie zrobić
nic więcej przynajmniej, dopóki chłopczyk nie odzyska przytomności. Do tego
czasu mógł tylko zlecić pielęgniarkom robienie mu zimnych okładów na głowę i
kontrolowanie pracy serca ,oraz ciśnienia krwi przy pomocy przestarzałej
aparatury medycznej.
-Teraz możemy już tylko czekać i mieć nadzieję, że mały się
obudzi. Ja wiem jak to brzmi, ale musi pan w to wierzyć i modlić się za tego
brzdąca. On teraz bardzo potrzebuje obecności kogoś bliskiego-dodał spokojnie
młody lekarz.
– Widzę jak pan patrzy na niego patrzy, musi pan bardzo
kochać tego chłopca –stwierdził spokojnie doktor Federico.
Portugalczyk po raz drugi tego dnia zamyślił się
przypominając sobie ostatnią prośbę Zeze. Teraz patrząc na bezbronną nieruchomą
istotkę na łóżku poczuł jak budzi się w nim dawno zapomniana miłość. Był
samotnym człowiekiem, jego zamężna córka mieszkała bardzo daleko i widywał ją
rzadko. Tymczasem ten mały chłopczyk budził w nim już opiekuńcze uczucia Teraz
przysunął sobie krzesło do łóżka chłopca i głaszcząc go delikatnie po włosach,
przemawiał łagodnie. Miał dziwną pewność, że mały słyszy każde jego słowo, tak
więc czuwał przy nim, siedząc tak prawej przez całą noc. Teraz myślał o trudnej
rozmowie z ojcem Zeze. Chciał zabrać chłopczyka do swojego domu i zaopiekować
się nim na tyle, na ile będzie tylko mógł. Wiedział jedno nie mógł już teraz
zostawić go samego...
ROZDZIAŁ 2 Potęga miłości
Następnego dnia Manuel Valadares ocknął się dopiero ,gdy
słońce zaczęło przesączać się przez zasłony szpitalnej sali. Spojrzał na leżące
nieruchomo dziecko i pochylonego nad nim doktora Federico. Młody lekarz wyją z
uszu słuchawki stetoskopu i odwrócił się w jego stronę
-I co z nim panie doktorze? Jest jakaś poprawa? Tylko proszę
o szczerą odpowiedź –nalegał z niepokojem Portugalczyk. –Nie jest dobrze
chłopiec nie odzyskał jeszcze przytomności. Nie mam pewności, ale podejrzewam
dość poważny uraz głowy-odparł cicho doktor Federico.
- Rozumiem panie doktorze ,czy on może umrzeć? Będzie go pan
operował? –dopytywał Manuel Valadares.
- Tak operacja będzie konieczna, poinformowałem już kolegów
i zgadzają się ze mną. Niech pan będzie dobrej myśli obiecuję, że zrobimy
wszystko, żeby go uratować –powiedział stanowczo lekarz.
- Ja wiem kim jest ten mały mój kolega pracuje jako lekarz w
fabryce ,gdzie był zatrudniony jego ojciec . Mój kolega obiecał powiedzieć o
wszystkim matce chłopca sam pan rozumie to w końcu matka-tłumaczył łagodnie.
-Rozumiem panie doktorze nie musi mi pan nic mówić jestem
przecież obcym człowiekiem-rzucił gorzko mężczyzna.
- Nie ,nie jest pan nikim obcym panie Valadares ,gdyby nie
pan ten dzieciak pewnie by już nie żył. Poza tym już panu mówiłem, że widzę jak
pan patrzy na tego chłopca-zaznaczył z naciskiem doktor Federico.
Po jakimś czasie lekarz wyszedł z sali, aby przygotować się
do operacji zostawiając Manuela Valadaresa pogrążonego myślach i nadal
stojącego nieruchomo przy szpitalnym łóżeczku Zeze. Portugalczyk przysiadł
ostrożne na skraju łóżka i zapatrzył się bladą twarzyczkę dziecka wyciągnął
rękę i pogłaskał splątane jasne włosy chłopczyka. Wreszcie wstał podszedł do
okna przez ,które widać było szare mury kolejnej wielkiej fabryki znajdującej
się naprzeciwko szpitala. Nagle odwrócił się cichy, prawie nieznaczny dźwięk
przykuł jego uwagę prawie natychmiast. W tym samym momencie do szpitalnego
pokoiku wszedł z powrotem doktor Federico. Obaj prawie jednocześnie podbiegli
do łóżka chłopca . Dziecko jeszcze niedawno tak nieruchome i spokojne teraz
było wstrząsane serią gwałtownych spazmów główka gwałtownie przekręcała się na
poduszce to w lewo ,to prawo towarzyszyły temu krótkie i urywane dźwięki
przypominające płacz.
- Siostro zabieramy małego na blok operacyjny ,natychmiast!
Jest gorzej niż myślałem ,szybciej siostro!- rozkazał ostrym tonem doktor
Federico.
- Doktorze, chce pan teraz operować tego chłopca? Przecież
pan wie, że nie mamy odpowiedniego sprzętu brakuje nam ,nawet środków
usypiających-pisnęła żałośnie pielęgniarka.
- Musimy operować ,bo inaczej on umrze nie mamy wyboru. Nie
mamy odpowiedniego sprzętu i tylko Bóg może nam pomóc- mrukną niechętnie
lekarz.
Pielęgniarka już bez słowa wzięła malca na ręce i przeniosła
na nosze po czym pospiesznie wyszła a korytarz. Doktor Federico, również miał
już wyjść ,ale odwrócił się Portugalczyka. Mężczyźni przez chwilę patrzyli na
siebie porozumiewawczo rozumiejąc się
bez słów. W końcu lekarz drgnął nieznacznie i wyszedł z sali szpitalnej
kierując się ku blokowi operacyjnemu. Następne dwie godziny upłynęły pod z
znakiem niepokoju i dręczącej prawie nadludzkiej udręki. Manuel Valadares
chodził nerwowo tam i z powrotem przed podwójnym oszklonymi drzwiami po
szpitalnym korytarzu, a jego serce odmierzało powoli każdą sekundę tych dwóch
godzin. Gdyby ktoś postronny mógł w tym momencie odczytać jego myśli, zapewne
byłby poruszony do głębi. Po głowie mężczyzny krążyła tylko jedna myśl dająca
się najprościej ująć w słowa „Boże nie pozwól mu umrzeć”. Po nieskończenie
długim oczekiwaniu podwójne drzwi z mrożonego szkła rozwarły się z trzaskiem i
wyszedł z nich lekarz. Był zmęczony i
miał ściągniętą twarz z trudem popychał przed sobą nosze z leżącym na nich
chłopczykiem Zdawało się, że buzia małego jest jeszcze bledsza, niż przedtem.
Jednak to wrażenie pogłębiał być może biały bandaż na jego główce. Aż trudno
było uwierzyć ,że ta wątła krucha istotka miała tyle sił, żeby przeżyć
operację, jednak na to wyglądało. Lekarz uniósł głowę i uśmiechną się z
wysiłkiem.
-Operacja przebiegła pomyślnie. Nie jakim cudem nam się to
udało teraz możemy mieć tylko nadzieję, że się obudzi-zakomunikował znużonym
głosem doktor Federico.
-Dziękuję za wszystko panie doktorze ,naprawdę bardzo
dziękuję-powiedział prawie szeptem Portugalczyk.
- Ten dzieciak ma silny organizm, chociaż wygląda na takiego
wątłego i jest taki drobniutki. Chyba ktoś nad nim czuwał, bo my niewiele
mogliśmy zrobić w tych warunkach –mruknął w odpowiedzi lekarz.
-A jeszcze się wycierpi, biedactwo nie mieliśmy
wystarczająco dużo środków przeciwbólowych. Jak się obudzi to będzie go na
pewno bolało-dodał ze współczuciem.
- Czy mogę z nim zostać panie doktorze? Chcę tutaj być,
kiedy się obudzi –powiedział prosząco Manuel Valadares.
Doktor Federico uśmiechną się ze znużeniem , podrapał się po
nieogolonym policzku i westchną głęboko. Wyprostował się z wyraźnym wysiłkiem
po czym w milczeniu odszedł w głąb korytarza. Wrócił po dziesięciu minutach
niosąc w obu rękach kubki z kawą. Wciąż milcząc wymownym gestem podał jeden z
kubków Portugalczykowi. Najwyraźniej był zbyt zmęczony, aby mówić. W końcu
upiwszy jeszcze łyk kawy młody Francuz zdecydował się odezwać.
-Panie Valadares, niech pan teraz pójdzie do domu powinien
się pan teraz przespać i coś zjeść. Jeśli tylko coś się zmieni w stanie Zeze
natychmiast pana o tym poinformuję –zaproponował miękko lekarz.
Minął cały kolejny dzień nim taksówkarz wrócił do szpitala.
Na ulicach miasta nadal panował taki sam upał, jak dwa dni wcześniej, Już z
daleka na szpitalnym korytarzu przed salą w, której leżał chłopczyk
Portugalczyk dostrzegł doktora Federico rozmawiającego z wysokim mężczyzną w
czarnej sutannie. Był to ksiądz Gozmario często odwiedzający chorych w tym
właśnie szpitalu Na widok księdza Manuel Valadares poczuł zimny dreszcz
przebiegający mu po plecach. W tych rejonach Brazylii księdza wzywano, tylko w
wypadku nagłego pogorszenia się stanu chorego lub śmierci.
-Panie doktorze co z Zeze? Dlaczego wezwał pan księdza tak z
nim źle? –zapytał suchym głosem Portugal.
-Może pan zobaczyć chłopca seu Valadares nie jest z nim, aż
tak źle. Doktor Federico chciał po prostu ze mną pomówić o sytuacji rodzinnej
małego-odpowiedział uspokajająco ksiądz Gozmario.
-Myślę, że w tej sytuacji trzeba pomyśleć o jakimś opiekunie
dla tego chłopca Nie możemy go dłużej narażać na kolejne pobicia –dorzucił z
namysłem.
- Proszę księdza ja bardzo chciałbym się nim zaopiekować już
dawno chciałem porozmawiać o tym z jego ojcem –wyjaśnił ze spokojem Manuel
Valadares.
- Dobrze w takim razie ja pomówię na ten temat z Paulem
Vasconcelosem. Myślę, że się zgodzi na takie rozwiązanie-obiecał ksiądz
Gozmario
Rozmowę przerwała pielęgniarka, która powiedziała coś po cichu do lekarza. Doktor
Federico skiną głową i wszedł do szpitalnego pokoiku, gdzie leżał mały pacjent.
Kiedy Portugalczyk wszedł tam również ujrzał, jak lekarz pochyla się nad dzieckiem
delikatnie dotykając opatrunku na jego główce. Bez zastanowienia podszedł do
łóżka i ujął chłopczyka za rękę. Drobna rączka nie drgnęła w uścisku mocnych
palców mężczyzny. Taksówkarz przysiadł na brzegu szpitalnego łóżeczka i
wpatrywał się w malca łagodnym wzrokiem nadal trzymając jego rączkę w swoich
dłoniach. Lekarz skończył badanie i prawie bezszelestnie wycofał się z powrotem
na korytarz. Zbliżył się do księdza Gozmario obserwującego całą scenę z
zamyślonym wyrazem twarzy.
- Proszę księdza z tym małym no cóż, nie jest zbyt dobrze
nadal się nie obudził. Zrobiliśmy dla
niego co mogliśmy, ale obawiam się, że jest zbyt słaby. -powiedział zmartwionym
głosem doktor Federico.
- Owszem, panie doktorze. ale musimy mieć nadzieję. Jeśli
tak będzie wola Boga to go ocali i musimy wierzyć w to, że tak się
stanie-pouczył ksiądz Gozmario.
W tym samym czasie ,gdy na korytarzu trwała ta rozmowa w
niewielkim pomalowanym biało pokoju Portugalczyk nadal czuwał przy Zeze.
Starszy doświadczony taksówkarz wpatrywał się w bladą dziecięcą twarzyczkę jak
zahipnotyzowany. Wreszcie zrezygnowany zaczął przemawiać do chłopczyka cichym i
łagodnym tonem.
-Posłuchaj mnie smyku musisz się obudzić, słyszysz mnie?
Wiesz obiecuję ci ,że zabiorę cię do domu jak tylko się obudzisz... I będzie
tak jak chciałeś będziesz moim synkiem, tylko musisz się obudzić wyszeptał
Manel Valadares.
W tym momencie dziecko poruszyło się prawie niedostrzegalnie
i wolno otworzyło oczy. Doktor Federico przyglądający się temu z boku miał łzy
w oczach. Bez słowa zbliżył do Portugalczyka i uścisną mu rękę.
- Nie wiem jak i czy w ogóle można dziękować za miłość? Ale
mimo wszystko dziękuję panie Valadares –wykrztusił z trudem lekarz.
-Za miłość panie doktorze się nie dziękuję ona po prostu
jest-odrzekł powoli taksówkarz.
- Uratował pan temu chłopcu życie i pan mówi, że nie mam za
co dziękować? Zrobił pan dla niego więcej niż my czy jego rodzina –powtórzył z
uporem młodszy z mężczyzn.
Malec stopniowo wybudzał się coraz bardziej na początku był
nieco przestraszony i wylękniony. Był ,też strasznie słaby nie mógł jeszcze
mówić Doktor Federico ,wraz z dwoma innymi lekarzami stwierdzili, iż stan Zeze
uległ znacznej poprawie i stale się polepszał. Duży wpływ na owo polepszenie
stanu zdrowia chłopczyka miała obecność Portugala. Młodziutki Francuz
zaobserwował, nawet pierwszy bledziutki uśmiech Zeze. Był szczęśliwy, że udało
mu się wygrać kolejną walkę o życie swojego podopiecznego.
Ludzie mądrzy mówią często o zbawiennej sile miłości .
Czasami miłość może zdziałać prawdziwe cuda . I ten przypadek jak najlepiej
odzwierciedlał. Kolejne dni miały wolno, bardzo wolno ,ale troska i czułość
Manela Valadaresa sprawiały ,że dla Zeze były to coraz lepsze chwile. Pewnego
słonecznego ,chociaż już nie tak upalnego poranka w szpitalu pojawili się
niespodziewani goście Pierwszym z nich był wysoki, zarośnięty i dość zaniedbany
mężczyzna. Miał na sobie brudny strój robotnika pobliskiej fabryki Towarzysząca
robotnikowi dziewczyna była wysoka miała jasną cerę, niebieskie oczy i płowe
prawie białe włosy. Nie dało się nie zauważyć podobieństwa siostry do jej
młodszego brata. Portugalczyk przypomniał sobie jak wiele razy chłopczyk
opowiadał mu o jedynej siostrze, która stawała w jego obronie. O ile sobie
dobrze pamiętał dziewczyna miała mniej więcej piętnaście lat i nazywała się
Gloria. Widok ojca chłopca nie wzbudził
w nim jednak przyjaznych uczuć. Paul Vasconcelos wyglądał na człowieka,
potrafiącego jedynie biciem i krzykiem wymusić posłuszeństwo. Dawaj mężczyźni
stali teraz naprzeciwko siebie mierząc się uważnie wzrokiem. Taksówkarz wiedział
jak ciężka czeka go rozmowa. Zdawał sobie jednak sprawę, że miłość jaką
obdarzył przybranego synka była silniejsza od wszystkich przeciwności losu...
ROZDZIAŁ 3 Balaski i cienie
W szpitalnym korytarzu panowała długa cisza. Wreszcie Paul
Vasconcelos poruszył się, a szczęki zadrgały mu jak u dzikiego, rozjuszonego
wilka. Popatrzył na stojącą obok córkę i samym spojrzeniem nakazał jej odejść
dziewczyna chyba zrozumiała, bo bez słowa odeszła w stronę rzędu krzeseł.
Ojciec Zeze natomiast odwrócił głowę, w stronę swego rozmówcy spojrzenie jakim
obdarzył taksówkarza było zimne niczym lód.
- Ach, więc to pan.
No, proszę nie wiedziałem. że gówniarz znalazł sobie tak zamożnego opiekuna.
Myślał głupi szczeniak ,że to się nie wyda, ale już ja go nauczyłem rozumu
drugi raz czegoś takiego nie zrobi-wycedził z wściekłością Paul Vasconselos.
-Po pierwsze to tu jest szpital porozmawiajmy, gdzie indziej
czy może pan to dla mnie zrobić? A po drugie nie wiem czy pan sobie z tego
zdaje sprawę, ale mógł pan go tym razem zabić mały ma poważny uraz głowy-odparł
lodowato Manuel Valadares.
- Musimy porozmawiać chciałem panu coś powiedzieć, seu
Vasconselos. Tylko wyjdźmy stąd –zaproponował nadal oschle.
- Owszem musimy porozmawiać istotnie z jedną niewielką
różnicą, że to ja będę mówił. Zatem proszę posłuchać zniknie pan z życia mojego
syna i to raz na zawsze ,bo jak nie to wezwę policję a wtedy źle się to skończy
–zadrwił ojciec Zeze.
- O tak policja z pewnością się przyda ,choćby po to, żeby
im opowiedzieć jak traktuje pan syna seu Vasconcelos –włączył się do rozmowy
doktor Federico.
- Nic mu nie zrobiłem doktorku dzieciak dostał manto ,bo
następnym razem nauczy się czego mu nie wolno. I nie życzę sobie wtrącania się
w nasze rodzinie sprawy zaznaczył zimno mężczyzna.
Młody lekarz zwykle tak opanowany teraz pobladł i zacisną
szczęki bez słowa złapał robotnika za kombinezon i powlókł korytarzem przed
salę szpitalną. Dość brutalnie pchną go w stronę przezroczystej szyby
obdzielającej izolatkę od reszty korytarza wskazując ręką na pokaleczonego
chłopczyka z obandażowaną głową.
- TO pan nazywa niczym? Do jasnej cholery niech pan sobie
uświadomi, że za którymś będzie za późno na ratunek! -powiedział bez odrobiny
współczucia lekarz.
- Przy tych „metodach wychowawczych”, kiedyś pan zabjie,
albo trwale okaleczy synka. Miał spore szczęście, że ktoś go znalazł inaczej
wykrwawiłby się i umarł-uświadomił sucho lekarz.
Paul Vasconcelos zadrżał i zbladł. Wpatrzył się w syna takim
wzrokiem, jakby miał przed sobą ducha. Odwrócił się i napotkał mało przyjazne
spojrzenie Portugalczyka Widać było, że rozpacz i blada twarz ojca Zeze nie
robią na nim wrażenia. W pięć minut późnej obaj mężczyźni siedzieli już w
eleganckiej limuzynie Manuela Valaderesa jadąc powoli ulicami, w końcu
zatrzymali się, tuż obok dworca. Wysiedli i w całkowitym milczeniu przeszli
kilka kroków w stronę cukierni. Portugalczyk pchną oszklone drzwi i przepuścił
przodem swojego towarzysza. Usiedli przy jednym ze stolików, a seu Ladislau,
właściciel cukierni podszedł prawie natychmiast do ich stolika.
- No dobrze w takim razie o czym to chciał pan ze mną
porozmawiać? I czemu to niby pan się zrobił wielkoduszny? –zapytał szyderczo
Paul Vasconcelos
- Chcę teraz porozmawiać o Zeze i o tym jak pan się domyślił
prawdy? Skąd pan wiedział o naszych spotkaniach? –odparł spokojne Manuel
Valadares.
- Skąd wiedziałem, a co to takie trudne się domyślić?
Smarkacz całymi dniami, gdzieś przepadał wracał późno, więc postanowiłem odkryć
co robi.
-I odkrył pan to, a potem pobił pan syna za karę ,czyż nie
tak? Postanowił pan tak to załatwić seu Vasconselos –rzucił domyślnie Portugal.
-Jeśli tak jest to powinien pan przyjść z tym prosto do mnie
,a nie wyżywać się na dziecku. Ja łatwej zniósłbym taką nauczkę- powiedział
ponuro.
- No proszę cóż za szlachetność ciekawe dlaczego? Co pan
chce od mojego syna?- zapiał ironicznie ojciec.
- Chciałbym się nim zaopiekować, ponieważ bardzo go
pokochałem. To naprawdę bardzo zdolny, wrażliwy i bystry malec-wyśnił miękko
Portugalczyk.
-To tak, chce mi pan odebrać syna? Więc proszę posłuchać seu
Valadares nie dam panu tej szansy i radzę panu teraz wyjechać, bo inaczej
pogadamy-zagroził z tępym uporem Paul Vasconselos.
Klienci przysłuchujący się tej wymianie zdań zaczęli wstawać
ze swoich miejsc i otaczać ich ciasnym kręgiem. Jeden z barczystych robotników
z fabryki uśmiechną się prowokacyjnie podszedł do ich stolika i położył rękę na
ramieniu Portugalczyka. Kilku kolegów tamtego również się zbliżyło.
- Spadaj stąd, eleganciku i to szybko, przynajmniej dopóki
jesteś cały. I masz jeszcze komplet zębów no dalej rozmowa skończona –doradził
złośliwie robotnik.
- Albo my ci już pokażemy co znaczy mieć coś do cudzego
dzieciaka-zadrwił kompan tamtego.
Na szczęście do rozmowy wtrącił się właściciel cukierni i
rozjuszona grupka zamilkła. Wszyscy mężczyźni rozeszli się do swoich stolików.
Tymczasem seu Ladislau wyprowadził Portugalczyka na zewnątrz. Odprowadził go
nieco na bok i popatrzył na niego z powagą.
- Jedź teraz do domu dziś nic tu nie wskórasz. Oni są
pijani. Jak się za mocno uprzesz to może dojść do jakiegoś nieszczęścia, w ten
sposób nie pomożesz Zeze- ostrzegł łagodnie przyjaciel.
- Wyjedź na parę dni do swojej córki zresztą, gdziekolwiek.
Błagam cię zrób co mówię, jeśli faktycznie kochasz małego to uwierz tak będzie
lepiej dla was obu- kontynuował.
- Daniel nic nie rozumiesz ja nie zostawię tutaj chłopca.
Nie teraz za bardzo mi na tym smyku zależy.
- Och ,gdybyś mi tego nie uświadomił, to sam bym się nie
domyślił. Nie jestem ślepy, ani głupi ja przecież widzę jak się troszczysz o
Zeze i dlatego jeszcze raz cię proszę wyjedź na parę dni –przekonywał seu
Ladislau.
Nieco później tego samego dnia Portugalczyk wrócił do
szpitala z ciężkim sercem. Zbyt dobrze wyczuwał ukrytą w słowach ojca chłopca
ukrytą groźbę i nie chciał narażać dziecka na dalsze cierpienie już i tak
dręczyły go rozmaite wątpliwości. Z drugiej strony nie potrafił po prostu
wyjechać bez pożegnania, a w pamięci cały czas miał obietnicę, której chciał
dotrzymać. Teraz postanowił posłuchać rady kolegi i wyjechać do jakiegoś
pięknego, cichego zakątka położonego w jego rodzinnych stronach w okolicach wsi
Folhadela, gdzie mieszkał w dzieciństwie. To było dobre rozwiązanie,
przynajmniej na jakiś czas. W szpitalu panowała kompletna cisza pacjenci spali,
a zewnątrz słychać było cichy śpiew cykad i szum nagłego porywistego wiatru.
Tak wiatr zrywał się zawsze przed gwałtowną ulewą. Na razie jednak deszcz
jeszcze nie spadł Taksówkarz staną w progu sali szpitalnej i z troską patrzył
na chłopca.. Portugalczyk wszedł do szpitalnej sali w, której spędził tyle
godzin i po cichutku zbliżył się do łóżka chłopczyka, prawie od razu zauważył,
że malec nie śpi. Oczy miał otwarte, leżał zupełnie nieruchomo z bladą buzią
oświetloną mdłym światłem lampki stojącej na szafce obok łóżka. Na widok
przyjaciela Zeze nawet się nie poruszył dopiero, wtedy Manuel Valadares
zrozumiał, że musiało stać się coś niedobrego. Musiał jakoś uspokoić chłopca
usiadł, więc obok niego i zaczął delikatnie głaskać zabandażowaną główkę. Po
krótkiej chwil zdecydował coś powiedzieć.
- Cześć, smyku przyszedłem cię odwiedzić, ale dlaczego ty
jeszcze nie śpisz? Wiesz muszę wyjechać na jakiś czas i załatwić ,pewną sprawę
powiedział łagodnie mężczyzna.
-I już nie wrócisz, prawda, Portugalu?- spytał szeptem Zeze.
- Oczywiście, że wrócę wyjeżdżam na krótko, to tylko kilka
tygodni ,a potem wrócę. Musisz być dzielny przez ten czas, jak mnie nie będzie-
opowiedział spokojnie Portugal.
Dopiero teraz zrozumiał przyczyny smutku dziecka. Ostrożnie
posadził chłopczyka i pogłaskał go po policzku, a potem przytulił. Było mu
przykro z powodu tego rozstania, ale nie mógł na razie zrobić nic poza tym co
postanowił. Wiedział, że ten wyjazd to dobre rozwiązanie. Uniósł głowę i
zobaczył doktora Federico, uśmiechającego się nieznacznie. Kiedy wyszedł na
korytarz lekarz przyjrzał mu się uważnie.
- Dobrze ,że powiedział pan małemu o tym wyjedzie moja
babcia jak byłem mały mówiła, że dzieci nie można oszukiwać, bo i tak wszystko
wyczują-stwierdził sceptycznie doktor Federico.
- Nie mogę postąpić inaczej panie doktorze muszę wyjechać.
Chciałbym zabrać małego do siebie, ale na razie nie jest to możliwe i dlatego
wyjeżdżam –tłumaczył niepewnie Portugalczyk.
- Ależ ja pana nie oceniam, bo wiem jak pan kocha tego
dzieciaka. Ten wyjazd to konieczność, a po powrocie podejmie pan na spokojnie
tę najważniejszą decyzję –stwierdził opanowanym głosem lekarz.
Już w domu Portugalczyk spakował najpotrzebniejsze rzeczy do
jednej walizki i położył się spać Chciał wyjechać najwcześniejszym porannym
pociągiem. Następnego dnia było słonecznie, choć wiał lekki wiatr, a pędzące po
niebie obłoki przypominały białe mięciutkie owieczki. Na ulicach Bangu było jak
zwykle tłoczno, głośno i hałaśliwie. Ludzie spieszyli się do pracy, czy
codziennych obowiązków nieczuli na pomniejsze nieszczęścia i problemy innych. W
tym samym niemal czasie, gdy pociąg Manela Valadaresa mkną po torach w stronę
słonecznych zakątków Portugalii ,omijając po drodze małe wioski i miasteczka
doktor Federico wszedł do małego szpitalnego pokoiku i zamarł na widok pustego
łóżeczka swego małego podopiecznego. Po przeszukaniu szpitala nikt nie miał już
wątpliwości chłopczyk zniknął. Teraz liczyła się każda godzina, jeśli chodziło
o odnalezienie dziecka jedynie młody lekarz zdawał sobie sprawę jak poważny
jest stan chłopca. Uraz głowy był bardzo skomplikowany, a każdy ruch czy
wysiłek był ryzykiem. W całym szpitalu ,aż zawrzało. Kilkunastu ochotników
przeszukiwało miasto kilku innych przeczesywało tereny nad rzeką znajdujące się
za miastem. Lekarze, policja i strażacy robili co mogli by tylko odnaleźć Zeze.
Dodatkowo sytuację utrudniała stopniowo pogarszająca się pogoda. Około południa
niespodziewanie zerwał się silny wiar i luną gęsty, prawie tropikalny deszcz.
Przy tych warunkach poszukiwana były prawie niemożliwe, mimo wszystko ochotnicy
nie ustawali w poszukiwaniach. Z każdą godziną upływającego dnia szanse
stopniowo malały rósł natomiast niepokój o zagonionego chłopca.
- No i co to już chyba koniec? Co jeszcze możemy zrobić?!
Gdzie, też tego urwisa poniosło niech go Bóg ma w swojej opiece –krzyknął jeden
z ochotników do doktora Federico.
- Jedno jest pewne jak się dzisiaj nie znajdzie to raczej
nie mamy po co dalej szukać-ocenił beznamiętnie jakiś policjant.
- Przestań krakać Marco, najlepiej w ogóle się zamknij!
Musimy znaleźć jakiś ślad, przecież dzieciaki nie rozpływają się, ot tak w
powietrzu-sykną jego towarzysz.
-Ja chyba wiem, gdzie jeszcze nie szukaliśmy. Dworzec
kolejowy musimy zapytać maszynistę!-zawołał odkrywczo młody chłopak.
- No, no mądralo jesteś genialny! Tylko dlaczego nikt z nas
wcześniej na to nie wpadł, to takie proste!- sapną z uznaniem jakiś mężczyzna.
Było już kompletne ciemno. Kiedy grupa złożona z lekarza
policjanta oraz kilku dorosłych mężczyzn dotarła na dworzec. Maszynista jednego
z dalekobieżnych pociągów na wzmiankę o zaginionym sześciolatku, omal nie
zemdlał. Z jego niezrozumiałego bełkotu wszyscy domyślili się trudem o co
chodzi . Doktor Federico z paroma mężczyznami pobiegł na tory. Lekarz pierwszy
dostrzegł nieruchomą drobną figurkę leżącą na szynach. Błyskawiczne zeskoczył i
z latarnią w ręku zbliżył się do nieruchomego ciałka. Maluch jeszcze żył, co
już było cudem był mocno poharatany przez pociąg, wyziębiony mimo to żył.
Natychmiast potem lekarze obecni na miejscu wraz z doktorem
Federico zdecydowali, iż chłopczyka trzeba przewieźć do szpitala w Rio de
Janeiro, gdyż miejscowy szpitale był ubogie i miały niewykwalifikowany personel
medyczny. Wreszcie po trwającej pięć godzin operacji dziecko przewieziono do
długim korytarzem do jednej z sal w, których leżeli inni pacjenci z równie
poważnym urazami. Świadkiem tej sceny był seu Ladislau, któremu na widok
sporego opatrunku zakrywającego prawą część dziecięcej twarzyczki ścisnęło się
serce i z bólem pomyślał o tym jak zareaguje na tę wiadomość Portugal. Nikt nie
lubił być posłańcem przynoszącym złe wieści, a wszystko wskazywało na to, iż
tym razem chłopiec naprawdę będzie wymagał stałej i bardzo troskliwej opieki.
Cukiernik miał wątpliwości czy ktokolwiek udźwignie tak ogromny ciężar. Los
Zeze wydawał się niepewny...
ROZDZIAŁ 4 Gdzie skarb wasz, tam i serce wasze
Następne tygodnie po wyjeździe Portugalczyka mijały bardzo
wolno. Każdy następny dzień był podobny do poprzedniego jak dwie krople wody.
Stan Zeze poprawiał się co prawda, lecz bardzo wolno. Lekarze twierdzili, że
będzie mu potrzeba bardzo dobra opieka. Obrażenia nóg, oraz rąk na szczęście
okazały się mniej poważne, niż sądzono początkowo, nie mniej jednak były to
dość rozległe urazy. Chirurgów, którzy operowali niepokoiła głęboka, dość
poszarpana rana na prawym policzku chłopca. Rany, póki co nie mogli zszyć malec
i tak już codziennie poddawany był różnym bolesnym zabiegom znosił to wszystko
lepiej od niejednego dorosłego człowieka co cały personel szpitala wprawiało w
nieustanny podziw.Zwykle dzieciaki oddane im pod opiekę były kapryśne, nerwowe
i płakały przy najdrobniejszych czynnościach związanych, choćby zmianami
opatrunków. Niestety mimo całej swej dzielności chłopczyk gasł w oczach prawie
nic nie jadł, więc mizerniał z dnia na dzień. Zaniepokojeni jego stanem doktor
Federico, a także naczelny chirurg szpitala doktor Noles siwowłosy staruszek o
mądrym spojrzeniu wezwali na pomoc księdza. Był to młody kapłan z dobrym
podejściem do małych dzieci. Był wysoki miał rude włosy i jasnozielone oczy i
pochodził z południa Francji podobnie jak doktor Federico. Miał w sobie coś
takiego, co sprawiało, że z łatwością docierał do szczelnie zamkniętych
dziecięcych duszyczek. Po krótkiej rozmowie z Zeze wyszedł z sali szpitalnej
łagodnie uśmiechnięty z nieco dziwnie błyszczącymi oczami. Obaj lekarze
popatrzyli na niego pytająco.
- I jak ,proszę księdza znalazł ksiądz, jakąś przyczynę?
Mały coś księdzu powiedział?- zapytał niepewnie doktor Federico.
-Może zacznę od tego, że jeszcze nigdy nie widziałem tak
wrażliwego dzieciaka i tak bystrego. Niech go Bóg zachowa, bo to wyjątkowy
chłopiec- odpowiedział ze wyruszeniem młody kapłan.
- Tak wszyscy już to tutaj zauważyliśmy, dlatego tak się
martwimy jego stanem– przyświadczył stary lekarz.
-Obawiam się, że tę chorobę medycyna nie zna jeszcze
lekarstwa doktorze Noles. Na tęsknotę jest tylko jeden dobry środek, ale nie ma
tego w pastylkach czy zastrzykach to obecność kogoś bliskiego, a jemu właśnie
to jest potrzebne -wyjaśnił cicho ksiądz Zumari.
Julian Zumari był bardzo młodym, zaledwie
dwudziestodwuletnim księdzem, pochodził z szanowanej w okolicy kupieckiej
rodziny i miał cztery młodsze siostry. Od dzieciństwa wychowywał się w bardzo
pobożnej rodzinie, toteż decyzję o zostaniu księdzem podjął praktyczne od razu
po szkole i tak już zostało. Od tej pory młodziutki kapłan zaczął regularnie
odwiedzać chłopczyka. Ksiądz Julian przychodził rano, a wychodził najczęściej
późnym wieczorem, gdy zmęczone dziecko zapadało w niespokojny sen. Podobnie jak
lekarze i pielęgniarki robił co mógł, żeby pomóc Zeze.
Wreszcie nadszedł dzień powrotu Manuela Valadaresa z
dalekiej podróży. Wszyscy, którzy go znali oczekiwali na to z niepokojem.
Szczególnie seu Ladislau, który na myśl reakcji swego przyjaciela na tę
wiadomość dostawał zimnych dreszczy. Cały problem polegał na tym ,że
doświadczony przez życie stary sprzedawca nie wiedział w jakich słowach
przekazać Portugalczykowi tę informację tak, aby tamten nie załamał się od
razu. Ten problem męczył go, aż do dnia w którym ujrzał znajomą twarz przy
jednym ze stolików w cukierni. Z uczuciem, że jakaś zimna ręka zaciska mu się
na gardle cukiernik postarał się opanować i zmusił zdrętwiałe wargi do
uśmiechu. Odprawiwszy jednego z kelnerów sam podszedł do stolika z trudem
opanowując szczękościsk otworzył usta, po czym je czym zamkną i ponownie
otworzył. Jego wysiłki okazały się daremne, żadne sensowne słowa nie były
wstanie przejść mu przez gardło.
-Wreszcie wróciłeś dobrze wyglądasz , a mówiłem przydał ci
się ten urlop. To dobrze, że wreszcie miałeś trochę czasu na odpoczynek
–wymówił wreszcie ze sporym wysiłkiem cukiernik.
- Cześć Daniel mnie, też już nawet pracy zaczęło brakować i
w ogóle tego wszystkiego. Powiedz mi co tam u Zeze odwiedzał cię ostatnio?-
wypytywał z lekkim uśmiechem Portugalczyk.
-Nie, posłuchaj musisz o czymś wiedzieć, to znaczy uważam,
że powinieneś. To się stało parę dni po twoim wyjeździe mały widzisz on...
wpadł pod pociąg-wyszeptał zamierającym głosem seu Ladislau.
Przez bardzo długą chwilę panowała cisza. Wreszcie
sprzedawca spojrzał na twarz siedzącego naprzeciwko mężczyzny i doznał
wstrząsu. Po raz pierwszy w życiu widział, żeby ktoś postarzał się w tak
szybkim tempie, w zaledwie parę minut. Twarz Portugalczyka była bardzo blada
miał zamknięte oczy i oddychał dziwnie szybko, a zarazem płytko wyglądał jak
człowiek, który otrzymał śmiertelny cios prosto w serce. Nie mogąc wymyślić
niczego innego seu Ladislau wstał i wyszedł na zaplecze po czym wrócił niosąc w
ręku butelkę krwistoczerwonego wina i dwa kieliszki ,niemal automatycznie wyją
z butelki korek i napełnił kieliszki intensywnie rubinowym napojem. Podszedł do
Manuela Valadaresa wyciągając w jego stronę jeden z kieliszków.
- Wypij to, tylko szybko to na pewno ci pomoże –zażądał
szorstko .
- Daniel ja muszę to wiedzieć tylko to jedno powiedz mi jak
to się stało? I czy mały żyje ja muszę to wiedzieć... –wyszeptał drżącym głosem
Portugalczyk.
- Dobrze opowiem ci wszystko, więc Zeze zniknął ze szpitala
jakiś czas po twoim wyjeździe, szukaliśmy go i w końcu znaleźliśmy na torach.
Rozmawialiśmy późnej z kolejarzami, ten maszynista po prostu nie zdążył już
wyhamować Nie wiem nawet jak mały się tam znalazł na tych torach-zakończył swą
opowieść sprzedawca.
- A w jakim on jest teraz stanie, gdzie go zawieźli żyje,
prawda? Ja muszę tam zaraz pojechać i proszę cię nie powstrzymuj mnie –rzucił
oschle Manuel Valadares.
- Z tego co wiem to był dość mocno pokaleczony,poważne urazy
rąk i nóg ma, też skaleczoną buzię. Ale i tak ma szczęście, gdyby ten pociąg
jechał szybciej nie miał by żadnych szans, a jest w szpitalu w Rio de Janeiro
–zrelacjonował cicho seu Ladislau.
- W takim razie zaraz tam jadę muszę ,go zobaczyć i
przekonać się ,że nic mu nie jest. Miałem jakieś złe przeczucie i chciałem
nawet szybciej wrócić i, nie zrobiłem tego
-odpowiedział szybko Portugalczyk.
Po jakimś czasie obaj mężczyźni jechali już samochodem
należącym do cukiernika w stronę szpitala w Rio de Janeiro. Przez połowę drogi
do szpitala w aucie panowało milczenie Obaj mężczyźni pogrążeni byli we
własnych niezbyt wesołych myślach. Wreszcie ta cisza zaczęła im obu ciążyć
Rzadko milczeli w swoim towarzystwie, zwykle rozmowa była przyjemnością znali
się już od lat i byli dobrymi przyjaciółmi.
- Daniel zatrzymaj się ,gdzieś na chwilę muszę ci o czymś
powiedzieć. Podjąłem już decyzję, bardzo długo o tym myślałem i postanowiłem,
że zaopiekuje się Zeze –zakomunikował zdecydowanym tonem Portugalczyk.
- Jeśli naprawdę dobrze się nad tym zastawiłeś to, cóż ja
mogę ci tylko życzyć powodzenia. Tylko ty przecież musisz pracować ,a chłopiec
będzie teraz wymagać stałej opieki, jesteś pewny, że dasz radę?- dopytywał
zatroskany przyjaciel.
-Wiesz przez jakiś czas nie chciałem tu wracać . Ale potem
doszedłem do wniosku, że straciłbym kogoś bardzo dla mnie ważnego i wróciłem.
Maria jest już dorosła, samodzielna ma męża i poukładane życie –ciągnął Manuel
Valadares.
- Zamierzasz powiedzieć Marii i jej mężowi o wszystkim?
Wiesz ona ,też ma prawo widzieć jesteś jej ojcem, a niedługo mogą pojawić się
na świecie twoje wnuki-wtrącił delikatnie seu Ladislau
Niemal od razu po wejściu do szpitalnej sali Portugalczyk
dostrzegł przy łóżku chłopca w towarzystwie lekarza, młodego księdza i
pielęgniarki. Na widok stojącego w drzwiach mężczyzny doktor Federico zbliżył
się do niego szybko. Dopiero teraz, gdy podeszli do szpitalnego posłania Manuel
Valadares zobaczył, że malec siedzi na łóżeczku ubrany w czarny mundurek z
białym kołnierzem. Nie miał już bandaży na główce i pielęgniarka ostrożnie czesała
plątaninę jasnych kosmyków. Na buzi za to miał spory opatrunek zakrywający
zapewne świeżo zszytą ranę. Po rozmowie z
naczelnym lekarzem, który krótko streścił mu wszystkie problemy
wynikające z następstw wypadku chłopca i poinformowaniu ich o swojej decyzji
dowiedział się, iż Zeze na razie trafi do sierocińca. Sierociniec ten
prowadziły zakonnice. Było to dobre tymczasowe rozwiązanie, na które zgodził
się nawet ojciec chłopca. Dawało to czas po pierwsze na spokojne załatwienie
wszystkich niezbędnych formalności co do adopcji chłopca ,na rozmowę z
rodzicami, ale przede wszystkim na całkowite wyleczenie małego. Ani lekarze,
ksiądz Zumari nie wyobrażali sobie, żeby mógł on wrócić do domu było to
wykluczone. Zakonnice miały zaopiekować się nim do czasu, aż wszystko będzie
już formalnie załatwione. Młody kapłan zapewniał, że zakonnice są bardzo
sympatyczne, łagodne i troszczą się o wszystkie dzieciaki. Było to faktycznie
najlepsze ze wszystkich rozwiązań i po uzgodnieniu reszty szczegółów
Portugalczyk mógł wreszcie pobyć trochę sam z chłopczykiem. Na jego widok serce
się ściskało, siedział, nadal na krześle ze spuszczoną główką był teraz jeszcze
mniejszy i drobniejszy niż dawnej. Wciąż byłtakże bardzo bladziutki. Mężczyzna
prawie od razu zauważył, że chłopiec lekko drży. Zaniepokojony przykucnął obok
krzesła wyciągnął rękę i delikatnie uniósł podbródek chłopca. Dopiero, kiedy
spojrzał w zamglone niebieskie oczy ,zrozumiał wszystko. Gwałtowny szloch
wstrząsnął dzieckiem. Portugalczyk pochylił się i wziął malca na ręce.
Przytulił chłopca, przez chwilę kołysał go łagodnie, po czym usiadł na krześle.
W progu stanął ksiądz Julian, przyglądjąc się całej scenie z ciepłym uśmiechem.
- Nawet pan nie wie jaki on był dzielny, chyba pierwszy raz
widzę, żeby tak płakał. Tyle już zniósł więcej, niż niejeden dorosły-powiedział
szeptem ksiądz.
- Jak stąd wyjeżdżałem to mówiłem mu, że musi być, dzielny
jak mnie nie będzie. Obiecałem wtedy, że szybko wrócę potem zastanawiałem się
czy powinienem w ogóle wracać i przez moment nawet nie chciałem-przyznał
niepewnie Portugalczyk.
- To jest zupełnie normalne, że miał pan wątpliwości seu
Valadares. Nawet strach jest w tym wypadku naturalny-uspokoił łagodnie ksiądz
Zumari.
**
Sierociniec prowadzony przez siostry zakonne położony był za
miastem. Był to duży dom z czerwonego kamienia otoczony parkiem. Wszystkie
sieroty, zarówno chłopcy jak dziewczynki ubrane były ubogo, lecz czysto i
porządnie. Ich strój stanowiły zwykłe czarne mundurki szkolne z dużymi białymi
kołnierzami obszytymi na brzegach czarną wstążeczką. Dzieciaki wyglądał na
czyste, najedzone i zadbane pośród tego tłumu mały Zeze niczym szczególnym się
nie wyróżniał oprócz swoich jasnych włosów i niebieskich oczu. Był, też może
mniejszy i słabszy od swoich rówieśników. Poza tym jednak natychmiast zmieszał
się z tłumem sierot biegających po ogrodzie. Ksiądz Zumari zobaczył lęk w
szeroko otwartych błyszczących oczach chłopczyka . W tej samej chwili rozległ
się wysoki ,a zarazem melodyjny dźwięk dzwonu wprawionego w ruch, zapewne przez
jedną z zakonnic i zobaczyli idącą ku nim szybkim krokiem postać kobiecą z
głową okrytą czarnym welonem. Zbliżająca zakonnica miała ciemną karnację, jej
rysy były, jakby wyrzeźbione, ostre, surowe nawet nieco wyniosłe. Pomimo tej
pozornej surowości ta poważnie wyglądająca kobieta w czarnym habicie miała
jakiś łagodny, niemal macierzyński wyraz oczu z jakim wpatrywała się w nowego
wychowanka. Było w niej coś szczególnie ujmującego, chociaż na pierwszy rzut
oka niewidocznego.
- To jest właśnie nasza przełożona siostra Luciana jest
jeszcze jej pomocnica siostra Hermiona zaraz zapewne i ją poznamy. Oczywiście
są tu jeszcze młodsze zakonnice opiekujące się dziećmi, ale wszystkie
najważniejsze obowiązki należą do przełożonej i do siostry Hermiony- powiedział
poważnym tonem ksiądz Zumari.
-Wiedziałam, że tak będzie, znów ksiądz trochę za dużo mówi
ja mogłabym to wszystko sama opowiedzieć. My naprawdę nie potrzebujemy pomocy
–skarciła zmęczonym tonem przełożona.- Najlepiej może będzie jak ja to panu
sama wszystko opowiem i porozmawiamy ze sobą, a mały zostanie tutaj siostra
Hermiona powinna zaraz tu być-dodała cichym głosem.
- Dobrze ja odpowiem na każde i sam chciałbym ,też
dowiedzieć się paru ważnych rzeczy. A przy okazji opowiem całą historię –odparł
uprzejmie Portugalczyk.
- Nie musi pan seu Valadares wiem wszystko od księdza
Juliana i lekarzy –skwitowała zakonnica.
Rozmowę przerwała siostra Hermiona, która skończywszy swoje
obowiązki podeszła do rozmawiającej grupy ludzi. Ona, również obrzuciła
sześciolatka przenikliwym spojrzeniem,a następnie wyciągnęła rękę i łagodnie,
ale stanowczo ujęła drobne, oporne paluszki prowadząc chłopca w stronę domu.
- A teraz, Zeze pójdziemy sobie razem do ptaszarni ,wiesz
hodujemy tu ptaszki, a nasze dzieci je karmią. Na pewno chcesz je zobaczyć są
oswojone i bardzo przyjazne –zaczęła z przekonaniem siostra Hermiona.
- Rzeczywiście prawda nasze ptaszki są zadbane dzieci dobrze
się nimi opiekują. A, jeśli będziesz grzecznym i posłusznym chłopcem to
pozwolimy ci wybrać jednego, który będzie twój obiecała stanowczo przełożona.
- To jest najlepsze lekarstwo na wszystkie smutki mały
szybko zapomni o tym, że musi tu być przez jakiś czas. Poza tym sądząc po tym,
co wiem o panu to nie będzie tu, zbyt długo -zwróciła uprzejmie się do
mężczyzny.
- Zrobię wszystko, żeby tak faktycznie było i nie musiał tu
być za długo –szepną Manuel Valadares.
Następne pół godziny upłynęły bardzo szybko i wkrótce już
nad domem zapadły ciemności. Pozostałe zakonnice. oraz większość dzieciaków
zgromadziły się już w jadalni, gdzie podano kolację. W tym czasie dyrektorka
sierocińca zaprowadziła Portugalczyka do pomieszczenia w ,którym przy pomocy
dzieci opiekujące się nimi siostry urządziły spokojny kącik dla wielu
skrzydlatych lokatorów Różnorodne piski ,ćwierkania i inne podobne odgłosy
wypełniały ptaszarnię Chwila pożegnania zbliżała się, znów nieuchronnie tym razem
mężczyźnie było o wiele łatwej wiedząc ,że zostawia dziecko pod troskliwą
opieką zakonnic. Stał jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu słuchając
ślicznych ptaszęcych treli wreszcie podszedł miejsca, gdzie siedziała samotna
mała postać i przysiadł obok.
- Będę musiał już jechać, smyku, ale zobaczymy się niedługo.
Jesteś tu tylko na chwilkę obiecuję ci to-zapewnił łagodnie.
-Naprawdę Portugalu, wrócisz po mnie? Obiecujesz, że wrócisz
i mnie będziesz chciał?- spytał z lękiem Zeze.
- Oczywiście, przecież już ci mówiłem, skarbie, że zawsze
będziesz moim synkiem. I nigdy nie zostawię-przyrzekł ze wzruszeniem Manuel
Valadares.
Tego wieczoru wracając do domu na piechotę rozmyślał o
wszystkim co się wydarzyło. Wyciągną z kieszeni paczkę papierosów i zapałki .
Przy okazji wyciągną ,również złożoną kartkę papieru . Jak się okazało na
kartce widniały tylko następujące słowa : „Gdzie skarb wasz ,tam i serce
wasze.” Była to bardzo prosta ,niezbyt głęboka prawda o ,której każdy człowiek
przekonywał się czasem w najlepszej chwili życia ,a czasami dopiero wtedy, gdy
zaczynały ogarniać go wątpliwości. Portugalczyk pomyślał, że dopiero te mądre
słowa pomogły mu ostatecznie upewnić się co do tego, że jego decyzja co do
adopcji była słuszna
Jak się okazało nie był to koniec zaskakujących wydarzeń na
ten wieczór. Przed drzwiami domu czekała, bowiem na niego córka. Maria
odwiedzała ojca raczej rzadko, jeśli już przyjeżdżała musiało wydarzyć się coś
ważnego .Niewątpliwie i tym razem tak było. Chociaż Manuel Valadares przeczuwał
jaki tym razem jest powód wizyty córki. Dziewczyna jednak milczała. Oboje
zjedli ,więc kolację i poszli spać. Tej nocy i ojciec i córka zasypiali z
iskierką niepokoju zasianą zupełnie mimowolnie w ich sercach...
ROZDZIAŁ 5.1 Nigdy tego nie zrozumiesz
Dopiero następnego dnia rano ,gdy Manuel Valadares wszedł do
kuchni spostrzegł ,że jego córka krząta tam i z powrotem szykując śniadanie.
Postawiła na piecyku blaszany dzbanek z kawą ,a teraz szykowała drożdżowe
bułeczki ,które były jej specjalnością . Był to doskonały wypiek drożdżowe
bułki z cynamonem i rodzynkami. Młoda kobieta była najwyraźniej czymś
zmartwiona , a może nawet bardziej rozłoszczona niż zmartwiona . Szykowała
śniadanie z miną , tak dobrze znaną jej ojcu z dzieciństwa ,kiedy to jako
kilkuletnia dziewczynka tupała nogami i wrzeszczała na cały głos, dopóki nie
osiągnęła tego co chciała. Obecnie jednak była to już dwudziestosześcioletnia
kobieta o pięknych, długich ciemnobrązowych włosach sięgających jej niemal do
połowy ramion i błyszczących nieco skośnych zielonych oczach. Miała męża z
,którym mieszkała w Porto Alegre było to duże tętniące życiem miasto w
południowej części Brazylii. Miało ono nawet własny rozległy port ,a tamtejsi
ludzie utrzymywali się głównie z połowu ryb ,owoców morza najważniejszą zaś i
bardzo znaczącą dla perspektyw tego dużego miasta rzeczą były połowy pereł.
Alen Orli , mąż Marii ,a zięć Portugalczyka pochodził z Hiszpanii i w
dzieciństwie mieszkał z rodzicami i dwoma starszymi braćmi w Madrycie. Był
miłym , wykształconym i sympatycznym młodym mężczyzną ukończył studia prawnicze
z bardzo dobrym wynikiem ,obecnie pracował w jednym z dużych biur udzielając
porad prawnych. Biuro to znajdowało się w samym centrum miasta. Wszystko to
razem sprawiało ,że Manuel Valadares widywał ich bardzo rzadko Toteż takie
wizyt jak ta bardzo go cieszyły .Niestety tym razem nie zapowiadało się na
spokojne rodzinne odwiedziny , gdy usiedli przy stole ,córka spojrzała ojcu w
oczy z dziwnym uporem. Upiła łyk gorącej kawy z filiżanki i niechętnie sięgnęła
po drożdżową bułkę nie smarując jej nawet masłem.
-Tato przyjechałam do ciebie to znaczy przyjechaliśmy z
Alenem, tylko on pojechał spotkać ze swoim przyjacielem Marco . A
przyjechaliśmy ,bo muszę z tobą porozmawiać o tym co napisałeś w ostatnim liście-zaczęła
przyciszonym głosem Maria.
-Rozumiem w takim razie słucham co chcesz wiedzieć? Wiesz
,że możesz pytać o co zechcesz –zapewnił uprzejmie ojciec.
-Ja nic nie chcę wiedzieć tato ,bo już sporo wiem
przyjechałam tu po to ,żeby ci przekonać ,że to zły pomysł i nie powinieneś
tego robić –powiedziała oschle dziewczyna.
- Co jest takim złym pomysłem możesz mi to wytłumaczyć? Nie
bardzo rozumiem co mi chcesz powiedzieć?- dopytywał spokojnie mężczyzna.
- Tato nie udawaj ,przecież wiesz o co chodzi o ten twój
pomysł z tą adopcją . Z adopcją tego chłopca –odmruknęła niechętnie córka.
- Ach no tak mogłem się domyślić ,że nie będziesz tym
zachwycona, ale widzisz córeczko ja już podjąłem decyzję i nie zmienię
zdania-odparł cicho Portugalczyk.
-Tato proszę cię, co ty właściwie wiesz o tym… o tym
chłopaku ? Ja wiem parę rzeczy od mojej znajomej ,która tu mieszka z tego co
wiem to taki mały ulicznik ,niewychowany łobuz- ciągnęła bez wahania Maria.
- Nieprawda to znaczy być może częściowo prawda ,ale nie
wszystko . Tak naprawdę to mądry i wrażliwy malec uważam ,że ty i Alen
powinniście go pozna ,właśnie dlatego napisałem ten list-wyjaśnił ciepło.
Po tych słowach zapadła głucha cisza. Śniadanie było
właściwie skończone i powoli zbliżała się pora wyjścia do pracy. Mężczyzna
wstał, sięgając po marynarkę. Przyjrzał się z troską swojej wyraźnie posępnej i
zdenerwowanej córce próbując się uśmiechnąć ,ale ona nie patrzyła na ojca
zajęta sprzątaniem po śniadaniu. Ciszę przerwało dopiero pukanie do drzwi.
Młoda kobieta wstawiła naczynia do blaszanego zlewu i poszła otworzyć drzwi.
Wróciła kilka minut późnej ze swoim mężem ,oraz starą murzynką Martą ,która
była gospodynią Portugalczyka ,zajmującą się domem. Była to bardzo poczciwie
wyglądająca ,porządna starsza kobieta około sześćdziesięciu lat. Przypominała
nieco dawne murzyńskie nianie ,a na jej głowie spoczywał ciężar utrzymania męża
i kilkorga osieroconych wnucząt po jedynej córce ,która razem z mężem zginęła
tragicznie podczas korridy. Pomimo tego ciosu, Marta nie załamała się ,
pracując z poświęceniem dla ukochanych wnuków. Jej małżonek był ,bowiem mocno
niedołężnym wymagającym opieki staruszkiem. Stara Murzynka była jednak
zadziwiająco pogodna i zdawała się nie przejmować kłopotami jakie na nią
spadały. Korzystając z okazji ,że przyszła gospodyni Maria ,a także Alen
postanowili wyjść do miasta. Dom ,więc opustoszał została w nim jedynie
zapracowana Marta. Zięć Portugalczyka zostawił żonę w jednym ze sklepów ,a sam
udał się do cukierni na kieliszek nalewki z czarnej porzeczki . Alen znał
sprzedawcę seu Ladislaua i chciał z nim porozmawiać o wszystkim czego
dowiedział się z listu teścia i od niego samego osobiście podczas krótkiej
jazdy do miasta. Młodzieniec doskonale zdawał sobie sprawę i z niechęci swojej
żony chciał ,więc poradzić się kogoś mądrzejszego i bardziej doświadczonego,
jednocześnie rozumiał postawę swojego teścia. Obaj mężczyźni szanowali się
nawzajem i nawet lubili . Tym razem Alen był całym sercem po stronie ojca Marii
.Kiedy doszedł do cukierni w jego głowie kłębiły się myśli i smutne wspomnienia
z dzieciństwa .Słuchając historii małego wrażliwego Zeze miał wrażenie ,iż
słucha opowieści o przeżyciach z własnego dzieciństwa . Jego ojciec i obaj
bracia byli alkoholikami matka, natomiast uboga szwaczka nie przejmowała się
losem swego najmłodszego syna. Alen oddając się ponurym myślom siedział przy
stoliku w cukierni sącząc powoli nalewkę. Wreszcie stary sprzedawca podszedł do
niego i usiadł na krześle naprzeciwko młodego prawnika .
-Czy ja mam tylko takie wrażenie czy pan ,też to zauważył
,że ojciec bardzo przywiązał się do tego małego? –zagadną nieśmiało Alen .
- Owszem odniosłeś dobre wrażenie, tylko nie wiem czy słowo
„przywiązanie" to dobre określenie-rzucił uprzejmie cukiernik.
- A jakie było by to właściwe, skoro to nie jest dobre?
–zainteresował się uprzejmie młodszy rozmówca.
- Chyba takie określenie że twój teść ,a mój przyjaciel po
prostu pokochał tego chłopca jak własnego syna . Wiesz w ogóle pierwszy raz
dostrzegłem u Manela coś takiego ,mam takie wrażenie ,jakby go coś zaczarowało,
coś czy raczej ktoś –przyznał z lekkim uśmiechem seu Ladislau.
-Ale to są chyba raczej te dobre czary, bo nawet pan się
uśmiecha jak o tym mówimy. A jak już pan się uśmiecha to nie może być nic
złego-zauważył wesoło Alen Orli .
- Nie bardzo wierzę w takie rzeczy to prawda, ale powiem ci
mój chłopcze ,że coś w tym jest co mówisz . Zresztą im obu ,a zwłaszcza Zeze
przydała się ta dobra wróżka -burkną twierdząco sprzedawca.
- Muszę przyznać ,że jestem tym wszystkim coraz bardziej zaintrygowany
i chętnie pojadę z ojcem na tę wizytę . Muszę jeszcze przekonać Marię do tego
,a to nie będzie proste ,bo jest przeciwna planom ojca-wyjawił z troską.
- To znaczy jest ,aż tak ,źle Maria jest zdenerwowana na
ojca- stwierdził starszy mężczyzna.
- Gorzej ,niż zła ona się wściekła jak o tym usłyszała i
niestety obawiam się ,że może posunąć dość daleko ,żeby przekonać swojego ojca
do rezygnacji z jego planów. Jest piekielnie uparta i zdesperowana i tego
najbardziej się boję-zakończył z niepokojem zięć Portugalczyka.
Nie przypuszczał nawet jak szybko sprawdzą się te złe
przeczucia. Najbliższa przyszłość miała pokazać jak trafne okazały się wnioski
o determinacji jego żony. Niestety nie zdawał sobie również sprawy z tego jak
dramatyczne skutki będą miały te desperackie działania. Gdyby to wiedział
,zapewne miałby ochotę przywiązać ją do krzesła byle tylko temu zapobiec.
Reszta dnia upłynęła nawet dość spokojnie ,a przy kolacji o
dziwo panowała miła atmosfera. Cała trójka ,bowiem z uporem omijała drażliwą
kwestię i poruszała tematy dotyczące pogody ,jedzenia czy innych równie ważkich
spraw życia codziennego.
**
Następny poranek był bardzo podobny do poprzedniego . Pogoda
zmieniła się ,nadal świeciło słońce ,zaczął już wiać charakterystyczny dla
Brazylii i zbliżającej się powoli wiosny suchy wiatr Był to wiatr pustynny
powodujący zwykle brak deszczu, i następującą w skutek tego długotrwałą suszę .
Niebo było intensywnie błękitne bez jednej chmury. Upał panujący na ulicach
,znów zaczął dokuczać na szczęście tutejsi ludzie ,byli już do tego
przyzwyczajeni i zrobili wcześniej zapasy wody i żywności wszystko to
zgromadzone było w magazynach. Mimo pogody trzeba było normalnie chodzić do
pracy. Zatem dopiero późnym popołudniem mogli pojechać do sierocińca . Po
usilnych prośbach ojca , Maria zgodziła się ,chociaż bardzo niechętnie pojechać
tam z obydwoma mężczyznami . Była jednak nadal wprost wściekła na ojca za tę
kretyńską decyzję o adopcji i nie zamierzała tego ukrywać . Dopiero widok
mijanych pól oraz pastwisk na ,których pasły się owce i kozy ,nieco złagodził
ten kiepski nastrój ,ale nie na długo od razu po dojechaniu na miejsce dziewczyna
znowu poczuła narastający gniew. Widok chmary biegających tu i tam dzieciaków
ubranych bardzo ubogo bynajmniej nie wpłyną na nią korzystnie. Z dziwną
zaciętością obserwowała jak jej ojciec przytula małego ,drobniutkiego
jasnowłosego chłopczyka. Maria sama nie wiedziała dlaczego czuła taką niechęć
do tego dzieciaka być może jednak miała na to wpływ jakaś podświadoma uraza .
Obserwujący tę scenę z daleka Alen doskonale znający żonę dostrzegł te
wszystkie objawy i odczytał je bezbłędnie. W końcu nie wiedząc już co ma robić
postanowił zabrać ją na spacer po parku otaczającym sierociniec . Wcześniej
przywitał się Zeze . Malec wywarł na nim sympatyczne wrażenie w dodatku od razu
dostrzegł jego radość na widok Portugalczyka .Było w tym coś wyruszającego i
pięknego zarazem . Alen jako doświadczony w obserwacjach prawnik zaobserwował
również odnoszenie się swojego teścia do chłopca i poczuł rosnący podziw. Tym
mocnej odczuwał z trudem ukrywaną pod maską pozornego spokoju złość Marii i
znów poczuł jakiś dziwny lęk. We wzroku jego żony było coś dziwnie
niepokojącego ,gdy obserwowała tę scenę razem z nim . Jak było do przewidzenia
upust wszystkim emocjom dała dopiero na spacerze .
Alen obserwował ją kątem oka ,wiedząc ,iż wybuch jest
nieunikniony .
- No i jak tam co powiesz? Według mnie to bardzo fajny
chłopiec taki miły i widać, że ojciec rzeczywiście go pokochał- powiedział z
podziwem Alen .
- Jasne ,a według mnie to wstrętny bachor nie mam zamiaru
tego akceptować . I przysięgam ci zrobię wszystko co można, żeby ojciec z tego
zrezygnował- prychnęła jadowicie jego żona
-Ej , ej przestań to nie jest żaden bachor ,Maria on ma imię
i nie powinnaś o tym zapominać –upomniał ją delikatnie.
- Mam to ,gdzieś co myślisz Alen to jest mój ojciec ,a nie
twój i bardzo dobrze go znam ,wiem jak potem może żałować tej decyzji . A to
wszystko dlatego ,że mama umarła ,gdyby ona żyła nigdy by do tego nie
dopuściła-odparowała płaczliwie Maria.
- Myślę ,że twoja mama byłaby raczej szczęśliwa i wspierała
swojego męża. Nie zapominaj ,że ją znałem na pewno cieszyła by się z tego ,że
twój tata nie jest już tak samotny –tłumaczył łagodnie mężczyzna.
- Jeśli ojciec jest samotny nie musi od razu adoptować
jakiegoś smarkacza, mógłby zamieszkać z nami . I nawet powinien to zrobić
wszystko jest lepsze od tych chorych urojeń– zauważyła sucho.
- Chorych urojeń mówisz no proszę dla ciebie to są tylko
,chore urojenia? Wytłumacz mi , proszę czym ci zawinił ten chłopiec ,że go tak
nie lubisz? -spytał zaszokowany Alen.
- Nie wiem jest w nim coś takiego diabelskiego ,coś co mi
się nie podba-odwarkneła nieuprzejmie Maria
- Słuchaj ,a może ty najzwyczajniej w świecie boisz się o
swój spadek , co? Może o to się martwisz, a te twoje argumenty to tylko
pretekst ?-wypalił celnie rozłoszczony Alen.
- Dobrze w takim razie ci powiem ,jeśli tak to przedstawiasz
,proszę bardzo jestem w ciąży chciałam wam o tym powiedzieć tylko nie było
okazji . Teraz mój ojciec będzie musiał wybierać co woli widywanie wnuka czy to
drugie –mruknęła z satysfakcją młoda kobieta.
- Maria ja powoli zaczynam się ciebie naprawdę bać ,bo ty
chyba zwariowałaś . Zamierzasz w ten sposób szantażować swojego ojca ,albo ty i
wnuk ,albo mały to jest chore, wiesz o tym?- zapytał zaniepokojonym tonem Alen.
-Powiem ci jeszcze więcej rozmawiałam już z ojcem tego
łobuza i jutro mamy się spotkać. On zrobi wszystko ,żeby odzyskać synalka i nie
darzy taty sympatią, więc było mi łatwo go przekonać –poinformowała z obłudną
słodyczą Maria.
-O tak nie wątpię w to masz duży dar przekonywania i zapewne
sprawiło ci to satysfakcję. Pamiętaj ,że jak stanie się coś złego to ty
będziesz, to miała na sumieniu ty, a nie ja-podkreślił z naciskiem mąż Marii
Po tej rozmowie Alen był już niemal przerażony nie zamierzał
opowiadać o swoich obawach teściowi. Chciał mu zaoszczędzić jakichkolwiek
niepotrzebnych przykrości miał cichą nadzieję ,że Maria przez noc przemyśli to
wszystko jeszcze raz i zrezygnuje ze swoich planów. Nazajutrz była środa i
przypadało ważne święto narodowe .We wszystkich domach i na ulicy wywieszono
różnobarwne flagi dawało się ,też dostrzec balony i fantazyjne biało- zielone
serpentyny . W południe przez ulicę Bagnu miała przejeżdżać parada . Była to
coroczna uroczystość , cieszyła się dużym powodzeniem szczególnie wśród dzieci.
Maluchy mogły wtedy dowoli rozrabiać ,a nawet przejechać się wozem ciągniętym
przez łagodnego czarnego osiołka o imieniu Dodo. W całym mieście panował
nastrój święta , nawet najbiedniejsi wylegli na ulice ,aby móc wspólnie z innym
oglądać paradę ,oraz cieszyć się z tradycyjnego pikniku .Również dzieci z
sierocińca wraz z zakonnicami przybyły na zabawę . Manela Valadares podobnie
jak inni mieszkańcy był obecny na placu La Caressa . Poszedł na paradę tylko w
towarzystwie zięcia, gdyż Maria nie chciała iść razem z nimi. Niepokój Alena wzbudził
fakt ,że pośród chłopców i dziewczynek z sierocińca nie dostrzegł znajomej buzi
Zeze . Nie chcąc zbytnio martwić teścia zajętego ,akurat rozmową z jakimiś
sąsiadami odszukał w tłumie cukiernika .Widok pobladłej twarzy Alena
zaniepokoił seu Ladislaua nie na żarty Młody mężczyzna wyglądał tak, jakby
zobaczył ducha
-Obawiam się ,że Maria mogła zrobić coś głupiego wczoraj
mówiła ,że ma się spotkać z tatą chłopczyka . Nie wiem co jej mogło strzelić do
głowy ,ale obawiam się, że może stać się coś złego-wyznał zmartwiony Alen.
- Rozumiem ,że prosisz mnie o pomoc w tej sprawie i to tak,
żeby Manuel na razie nie wiedział-odrzekł domyślnie seu Ladislau.
- Jeżeli pan może mi w tym pomóc, to proszę jak nie to sam
to sprawdzę ja zwyczajnie nie chcę niepotrzebnie martwić ojca . Chyba nawet
zaczynam go coraz lepiej rozumieć ,już nawet wiem co go tak urzekło w Zeze-
kontynuował cicho.
- W porządku ,ale wiesz ,że czegoś takiego nie da się
wiecznie ukrywać prawda w końcu wyjdzie na jaw. Zresztą zakonnice na pewno coś
powiedzą na ten temat ,przecież już go znają –ostrzegł rozsądnie stary
sprzedawca.
- Myślę ,że nie Maria na pewno rozmawiała z siostrą
przełożoną i wcisnęła jej pewnie jakąś bajeczkę . Zresztą mogła zrobić
cokolwiek ,ona naprawdę jest teraz zdolna do wszystkiego–stwierdził zimno Alen.
- Skoro tak ,to dobrze postaram ci się pomóc ,jeśli to
prawda to rzeczywiście nie ma na co czekać. Najpierw powinniśmy sprawdzić w
domu u Zeze –zaproponował spokojnie seu Ladislau.
Jednak rozmowa z rodzicami chłopca była niepotrzebna okazało
się dość szybko ,że malec znów ,gdzieś zniknął i nikt nie ma pojęcia co mogło
się stać . Do poszukiwań włączył się seu Ariovaldo kolejny przyjaciel Zeze .
Trzej mężczyźnie przeszukali wszystkie najbardziej prawdopodobne miejsca w ,
których mógłby się ukryć przestraszony sześciolatek . Niestety ich poszukiwania
nie przynosiły żadnego skutku... Wreszcie Alen przypomniał sobie o małej daczy
nad rzeką ,gdzie Portugalczyk jeździł na ryby . Domek był dobrze ukryty pośród
licznych drzew pomarańczowych i mangowców . Tamtejsza okolica była
niezamieszkana ,toteż szanse ,iż ktoś mógłby znaleźć chłopca były niewielkie .
Wszyscy trzej mężczyźni coraz bardziej przerażeni pojechali na miejsce
samochodem cukiernika . Zbliżało się późne popołudnie i słońce coraz bardziej
zniżało się ,tuż za linię horyzontu . Wkrótce miała zapaść noc . Tymczasem
pogoda znów się zmieniła niebo pociemniało zapowiadając ulewę zerwał się
porywisty wiatr nadal suchy nie zapowiadał to jednak niczego dobrego .
Gwałtowne tropikalne i zwykle nie przynoszące ochłody opady deszczu ,a także
burze był groźnym zjawiskiem atmosferycznym. Alen wraz ze swoimi towarzyszami
przeszukali dokładnie cały teren nad rzeką . Pogoda z minuty na minutę
pogarszała się coraz bardziej postanowili ,więc zajrzeć do domku . Było to
jedyne miejsce ,którego jeszcze nie sprawdzili. Mogli mieć jedynie nadzieję ,że
wszystko dobrze się skończy i odnajdą małego uciekiniera. I chcieli wierzyć w
to ,że będzie on cały i zdrowy ,ale ta wiara powoli gasła. Natomiast zastępował
ją irracjonalny, prawie podświadomy lęk. Alen jako pierwszy wszedł do domku
dwaj starsi panowie zostali nieco w tyle sprawdzając pierwsze pomieszczenia .
Dacza nad rzeką była niewielka ,była tam tylko kuchnia i jeden większy pokój.
Nie było tu warunków dla większej ilości ludzi niemniej teraz owa chatka
stanowiła pewne i bezpieczne schronienie Na niebie co jakiś czas pojawiały się
ogromne błyskawice potoki deszczu przerodziły się w straszliwą nawałnicę Żadne
zwierze ani inna żywa istota nie dałaby rady przeżyć w tych warunkach będąc na
zewnątrz. Młody prawnik pierwszy wszedł do dużego pokoju i to co zobaczył
sprawiło ,że poczuł jak głos zamiera mu w gardle ,a nogi uginają się pod nim
nieomal bezwolnie . Spostrzegł małą ,nieruchomą postać na łóżku . Ostrożnie
wstał z klęczek i podszedł do łóżka w duchu modląc ,aby na ratunek nie było za
późno. Dostrzegł przemoczone ubranie chłopczyka ,wciąż jeszcze mokre od
deszczu. Alen przysiadł ostrożnie na brzegu łóżka i wiedziony bardziej
instynktem, niż czymś innym wyciągną rękę dotykając małego czółka. Instynkt go
nie zawiódł dziecko rzeczywiście miało wysoką gorączkę. Dwaj pozostali
uczestnicy ekspedycji ratunkowej dołączyli do niego wymierając się
porozumiewawczymi spojrzeniami. Gdy wszyscy trzej pochylili się nad chłopcem
spostrzegli brak opatrunku na prawym policzku. Widocznie musiał się on odkleić
pod wpływem deszczu. Teraz bez trudu można było zobaczyć dość długą ,cienką i
nierówną bliznę biegnącą od policzka ,a kończącą w połowie buzi . Dopiero ,gdy
Alen wstał ,aby napalić w kominku stało się jasne ,iż będą tu musieli spędzić
noc było już zbyt ciemno ,a co za tym idzie, zbyt niebezpiecznie by ruszać z
miejsca. Oczywiście mogli zaryzykować ,ale oznaczałoby to dla Zeze prawie pewną
śmierć był ,bowiem bardzo poważnie chory ,wyglądało to na coś o wiele
groźniejszego, niż zwykłe przeziębieni. Musieli zatem poczekać do rana i robić
co tylko mogli ,aby w tych warunkach pomóc choremu malcowi ,nie było to
oczywiście łatwe zadanie ,ale nie mieli wyboru. Seu Ladislau rozpalił ogień i
przyniósł wodę. Na całe szczęście okazało się ,że w kuchennych szafkach była
herbata ,kozi ser i chleb w schowku przy drzwiach znaleźli ,także mydło
blaszane naczynia, a nawet dodatkowe koce. Przynajmniej na tę noc byli
bezpieczni. Niestety żaden z nich nie wiedział kiedy skończy się ta okropna
ulewa. Takie załamania pogody mogły trwać kilka dni.
- No ,cóż to teraz możemy już tylko czekać i modlić się
,żeby wszystko było dobrze przede wszystkim z nim –wykrztusił głucho seu
Ariovaldo.
- Faktycznie niewiele więcej możemy już zrobić oprócz
czekania . Mogę mieć tylko nadzieję, że wszystko się dobrze skończy-przytakną
zmęczonym głosem cukiernik.
Nagle drzwi otwarły się i w progu domu pojawiła się postać
wysokiego ,szczupłego staruszka w narzuconej byle jak pelerynie i z rozwianymi
siwymi włosami . Starzec trzymał w ręku długi kij na ,którym się opierał
,patrzył na przybysz bystrymi szarymi oczami Jedak dopiero widok nieruchomo
leżącego na łóżku dziecka na dobre przykuł jego uwagę. Staruszek odstawił kij w
kąt przy piecu po czym ściągną z ramienia duży wypchany worek. Wyglądał na
bardzo zmęczonego ,ale bez słowa i w całkowitym milczeniu okrył kocem chorego
chłopczyka po czym odwrócił się i jakby nie zauważając pozostałych gości
podszedł do komina zdejmując z metalowego uchwytu wiadro z gorącą wodą.
Wszystko wskazywało na to, iż starszy pan pozwoli im pozostać u siebie przez
noc. W chacie zaległa cisza przerywana jedynie odgłosami nasilającego się i
słabnącego wiatru.
ROZDZIAŁ 5.2 Nigdy tego nie zrozumiesz
Po nocnej burzy kolejny dzień był pogodny ,a niebo wydawało
się wypłukane do czysta i bardziej ,niż zwykle błękitne. Pomimo pogodnego dnia
Alen nie potrafił się zmusić do uśmiechu ,kiedy wchodził do domu swojego teścia
. Bardzo martwiła go świadomość ,że przez noc stan Zeze jeszcze się pogorszył
,a zakonnice stwierdziły ciężkie zapalenie płuc. Zapalenie płuc w tych rejonach
Brazylii, w ubogim Bangu było chorobą zbierającą największe śmiertelne żniwo
zwłaszcza ,wśród dzieci. Nastroju młodego prawnika nie poprawił widok stojącej
przy piecu żony szykującej tosty na śniadanie ,szczególnie po tym co usłyszał w długiej i szczerej
rozmowie z matką przełożoną. Siostra Luciana opowiedziała wszystko o wizycie
Marii w sierocińcu i o tym co kobieta jej powiedziała. Teraz Alen patrząc na
własną żonę czuł wstręt pomieszany ze złością w duszy modlił tylko o zdrowie
dla chłopca ,bo po nocy spędzonej w małej chatce w towarzystwie starszych panów
coraz wyraźniej zaczynał zdawać sobie sprawę z tego co by się stało, dyby doszło
do najgorszego i jakim ciosem byłaby ta śmierć dla jego teścia . Staruszek u
,którego znaleźli schronienie nazywał Anton i był zielarzem . Maria z jadowitym
uśmiechem obróciła się do męża i obdarzyła go odpychającym spojrzeniem .
- Nie było cię całą noc ,gdzie to się chodziło znowu
nocowałeś u kolegi?- powiedziała z wyraźnym niedowierzaniem w głosie Maria .
- Uspokój się ,bo musimy porozmawiać bardzo poważnie to co
zrobiłaś jest ohydne i w zasadzie nie wiem czy w ogóle powinienem rozmawiać z
tobą czy od razu z twoim ojcem. A mam ochotę raczej zrobić to drugie i tylko
jedna rzecz mnie przed tym powstrzymuje to jest fakt ,że szanuję go i nie chce
mu dokładać zmartwień –oznajmił sucho Alen
- Odkąd to nagle zrobiłeś taki troskliwy w stosunku do
mojego ojca? Nie przypominam sobie podobnych rzeczy wcześniej, zawsze mi się
wydawało ,że raczej za nim nie przepadasz
-odparła hardo.
- I tu się mylisz zawsze bardzo go lubiłem ,bo widziałem
jakim jest dobrym ojcem i ile dla niego znaczysz. A poza wszystkim jest jeszcze
coś ktoś musi go wspierać skoro ty postanowiłaś zrobić wszystko ,żeby mu
dokopać-ciągnął chłodno mężczyzna .
- To teraz już rozumiem pan świętoszek postanowił uratować
biednego ,samotnego chłopca ,którego skrzywdziła jego niedobra żona . Prosiłam
cię o nie wtrącanie się w te sprawy to nie twój zakichany interes i oświadczam
ci ,że zrobię wszystko co mogę ,żeby ten koszmar szybko się skończył- warknęła
Maria.
- Nie fatyguj się dosyć już zrobiłaś w tej sprawie nawet ,aż
za dużo i nie wiem co mam zrobić i co powiedzieć wiem wszystko i nie chcę już
nic więcej wiedzieć . Tylko jedno ci powiem jesteś straszną egoistką wiesz jak
mówią tutejsi w takich wypadkach „Nie zrozumie głodnego syty ,bo ich różną
apetyty „ –powiedział ze smutkiem Alen.
Maria poderwała się od stołu ,ale mąż przytrzymał ją za rękę
i posadził z powrotem na drewnianym taborecie .Patrzył na nią ze smutkiem
zmęczonymi oczami i z rezygnacją . Młoda kobieta ,jednak nie czuła żadnych
wyrzutów sumienia ,kiedy przyglądała się swojemu zmęczonemu dobrze zbudowanemu
mężowi , przystojnemu brunetowi o głębokich brązowych oczach .
- Alen ja zwyczajnie nie chcę ,żeby ojciec żałował swojej
decyzji przez całe życie . To jaki jest ten bachor to są jedynie pobożne
życzenia ojca on coś wmówił ,a ja nie pozwolę ,żeby cierpiał przez to –rzuciła
tonem proszącym o zrozumienie .
- Jesteś idiotką, Mario Orli i tyle ci powiem ,nigdy tego
nie zrozumiesz ,a wiesz czemu? Bo ty miałaś wszystko szczęśliwy dom, bezpieczne
dzieciństwo, ojca ,który jestem tego pewny zrobiłby wszystko, nawet oddałby za
ciebie życie- tłumaczył cicho mąż Marii.
- Teraz już rozumiesz czemu to robię, i dlaczego nie
pozwolę, tego sobie zabrać? Musisz mi pomóc Alen ,kochanie proszę cię –zawoła
żarliwie Maria.
- Nie mam zamiaru ci pomagać nie w czymś takim nie wiem czy
ty masz tego świadomość ,ale doprowadziłaś do tego ,że ten mały ma bardzo
ciężkie zapalenie płuc i nie wiadomo czy przeżyje . Nigdy nie zrozumiesz tego
co ja widzę patrząc w oczy takiemu dziecku ,a widzę smutek ,ból i przerażenie
nie będę wymieniać dalej. Chociaż skoro już zacząłem mówić to powiem ,że widzę
jeszcze mojego pijanego tatusia i … i przypominam sobie jak mnie całymi nocami
tłukł do nieprzytomności –wykrztusił z trudem Alen.
Po chwili młody prawnik odwrócił w stronę żony i rozpiął mankiet
koszuli ściągając rękaw tak aby odsłonić długą ,cienką i wąską bliznę na lewym
nadgarstku . Maria przez sekundę wpatrywała się w rękę męża po czym odwróciła
głowę .
-A to jest właśnie pamiątka na całe życie ,wiesz czym mi to
zrobił mój kochany tatuś? Klamrą od paska, taką metalową sprzączką nawet nie
możesz wyobrazić jak ja marzyłem o taki ojcu jak twój-wyszeptał z trudem.
- I co to ma do rzeczy ,przecież i tak tego nie zmienisz
,nie teraz . Współczuję ci ,ale to nie ma związku z tą sprawą- odmruknęła z
naciskiem Maria.
- Ma i to bardzo dużo ,jeżeli dzięki takim ludziom jak twój
tata ,chociaż jeden dzieciak uniknie tego co ja to już będzie dobrze .
Codziennie dziękuję Bogu za to ,że na świecie istnieją takie osoby jak on i
nigdy nie przestanę –dodał szybko Alen.
-Sam mi powiedziałeś ,że ten chłopak jest chory ,a to
oznacza na razie tyle ,iż zapewne zabiorą go do domu i tam będzie czekał o
dalej .A jak już wszystko wyjaśni to ojcu wróci rozsądek mam nadzieję i zapomni
o tej adopcji –powiedziała dziwnym tonem jego żona
- Jezu Chryste, Maria tego się po tobie nie spodziewałem
wszystkiego już mogłem i raczej nie powinienem dziwić. Ty myślisz, że ja jestem
taki głupi i niczego ni rozumiem? –zapytał z ironią mężczyzna.
- O co ci chodzi ,Alen wytłumaczysz mi to o czym ty
,bredzisz Co ci znowu odbiło, co znowu zrobiłam nie tak ?- dopytywała na pół z
troską na pół z wściekłością Maria. .
- Po prostu wiem ,że nie powiedziałaś dokładnie tego co
chciałaś ,a miało to brzmieć nieco inaczej. Ty raczej miałaś na myśli ,że jak
Zeze umrze to wszystko się samo rozwiąże czyż nie tak ,moja droga?- oświadczył
dobitnie.
- Być może tak pomyślałam i co z tego? Nie ukrywam ,że chyba
tak byłoby najlepiej ojciec trochę by pocierpiał ,a potem zapominał i to
wszystko-przyznała bez emocji kobieta.
-Jesteś okropna i mogę mieć tylko nadzieję na to ,że jako
matka się zmienisz . To jest mądry chłopczyk i przysięgam ci ,zrobię wszystko
co tylko można ,żeby znalazł prawdziwy dom u twojego ojca-zakończył złowieszczo
Alen.
W tym samym momencie oboje się odwrócili i ujrzeli
Portugalczyka stojącego w drzwiach . Alen miał pewność ,iż teść słyszał większą
część ich rozmowy ,jeśli nie całość .Manuel Valadares podszedł do córki i
położył jej rękę na ramieniu pochylając się lekko tak ,żeby móc patrzeć jej w
oczy . Złapał dziewczynę za podbródek i podniósł jej głowę do góry Patrzył na
nią poważnym wzrokiem i milczał przez kilka minut ,zanim wreszcie się odezwał.
-Maria ,a teraz miej odwagę przynajmniej raz w życiu i
powiedz patrząc mi prosto w oczy to do czego zmusił cię przed chwilą Alen .
Powiedz co ty tak naprawdę o tym myślisz, bo nie mogę uwierzyć
słyszałem-przemówił dziwnie spokojnym głosem Portugalczyk.
- Chcesz wiedzieć co ja tak naprawdę o tym myślę na pewno,
tato? Dobrze w takim razie powiem to jeszcze raz i to wprost nie lubię tego
bachora i wolałabym ,żeby umarł –wycedziła wolno Maria.
- Nie mogę uwierzyć w to ,że ty faktycznie tak myślisz co
się z tobą stało ,córeczko? Ty rzeczywiście chciałabyś ,żeby coś stało z tym
dzieciakiem i to coś tak strasznego?- zapytał szeptem .
Nie doczekał się jednak już żadnej odpowiedzi na to pytanie
,gdyż jego córka poderwała się ze swojego miejsca i wybiegła z kuchni
trzaskając drzwiami. Odgłos zamykanych drzwi frontowych świadczył o tym ,że
opuściła ona również i dom. Alen będąc świadkiem całej tej sceny opadł na
taboret i ukrył twarz w dłoniach kręcąc bezradnie głową. Siedział tak z twarzą
schowaną w dłoniach ,dopóki nie poczuł na ramieniu dłoni swojego teścia.
Dopiero wtedy młody prawnik uśmiechną się z trudem i wstał podchodząc do okna.
Okno kuchni było dość spore i wychodziło na tyły ulicy Barona de Campanena
przy, której stały przeważnie zadbane domy z ogrodami. Na żywopłotach i
zadbanych ogrodzeniach gęsto rosły tu oleandry ,słodko pachnące kapryfolium
,lub dzikie wino. Alen wolał patrzeć przed siebie ,w perspektywę ulicy ,niż na
twarz stojącego obok mężczyzny. I tak sporo już z niej wyczytał i bał się tego
co musiałby powiedzieć ,gdyby padł inne pytania. Nie mógłby odpowiedzieć wprost
być ,dlatego, iż taka odpowiedź byłaby zbyt okrutna, a tego właśnie najbardziej
się obawiał. Wreszcie odwrócił się ,podrapał w policzek i sięgną po kubek z
herbatą ,aby choć przez chwilę mieć zajęte ręce. Upił łyk herbaty i zaczął
chodzić po kuchni zaciskając mocno szczęki.
- Tak bardzo mi przykro ,że ojciec się o tym wszystkim
dowiedział w ten sposób. Przykro mi ,też w związku z tym co się stało to jest
ostre zapalenie płuc –zaczął niepewnie Alen.
- Czy możesz mi powiedzieć ,gdzie go znaleźliście i z kim ty
właściwie szukałeś? Wiem mój chłopcze ,że ja ci teraz nie zdołam podziękować za
to co zrobiłeś ,ale to jedno muszę wiedzieć –odparł opanowanym głosem
Portugalczyk .
-W tej daczy nad rzeką tam ,gdzie jeździmy na ryby. A
pomagali mi seu Ladislau a , poza tym jeszcze jeden przyjaciel Zeze-
odpowiedział rzeczowo młodszy mężczyzna.
- Daniel ,no proszę muszę mu za to podziękować przy
najbliższej okazji. O więcej nie pytam widzę ,że jesteś bardzo zmęczony i tak
nie wiem jak mam ci dziękować -powiedział z uznaniem Manuel Valadares.
Alen uśmiechną nieznacznie i odstawił pusty kubek po
herbacie po czym skierował w stronę pokoju w ,którym mieszkał z żoną . Musiał
się ,choć trochę przespać by mógł normalnie funkcjonować . Wszedł do sypialni i
tak już zamarł na łóżku ,bowiem dostrzegł kartkę zapisaną wyjątkowo starannym
charakterem pisma. Na kartce spostrzegł zakreśloną w kołeczku pewną kwotę
pieniędzy ,coś około pięciuset reali ,a pod spodem imię i nazwisko ojca
chłopczyka. Myśl o śnie niemal natychmiast wyleciała mu z głowy z niedowierzaniem
wpatrywał się w trzymany w ręku świstek papieru. Był doświadczonym prawnikiem i
doskonale wiedział co to wszystko oznaczało. Widywał już podobne rzeczy ,aż
nazbyt często w Porto Alegre. Taka praktyka była rozpowszechniona w
szczególności w co biedniejszych rodzinach ,zresztą było to nagminne w całej
Brazylii. To było jak pewnego rodzaju transakcja handlowa płaciło się pieniądze
w zamian dostając dziecko. Ta sytuacja wyglądała identycznie tyle ,że tu w grę
chodziło przede wszystkim uczucie ,którego nie dało się wycenić w żaden sposób
i nie można było przehandlować tego za garść pieniędzy. Zazwyczaj takie umowy
dotyczyły przeważnie dzieci sporo starszych od Zeze na przykład takich mogących
już pracować w fabrykach przy wyrabianiu ,choćby koszy z wikliny, albo w
odlewniach mosiądzu . Takie rzeczy były na porządku dziennym w wielu biednych
miastach i krajach ,ale ta sytuacja to było już przestępstwo . Alen podniósł
się z łóżka i poszedł do kuchni musiał zacząć działać zanim dojdzie do jakiegoś
nieszczęścia . Zbyt dużo złego już się wydarzyło niestety po części przez
Marię…
**
W niecałe trzy godziny późnej Alen, wraz Portugalczykiem
byli na miejscu spotkania wyznaczonym im przez Paula Vasconcelosa.Cała piątka
siedziała w bambusowych fotelach przy niewielkim stole ,wpatrując się w siebie
nawzajem i próbując coś ustalić miejscem spotkania był oczywiście sierociniec,
a siedzieli teraz w gabinecie dyrektorki. Oprócz Alena przy stole siedzieli
również Portugalczyk , Maria , Paul Vasconselos i jego piętnastoletnia córka
Gloria.
Dziewczyna miała na sobie letnią sukienkę w niebieskie
kwiatuszki ,a na nogach sandały. Natomiast jej ojciec miał na sobie brudną
koszulę ,starą marynarkę i zniszczone spodnie . Alenowi żal było jedynie Glorii
. Dziewczyna była wyraźnie zmartwiona i starała się nie patrzeć na nikogo
szczególnie ,zaś na własnego ojca. Co do reszty obecnych w tym pokoju osób
prawnik zdążył ,także określić swoje odczucia. Na własną żonę nie patrzył ,gdyż
czuł do niej teraz jedynie niechęć pomieszaną z odrobiną gorzkiej ironii .Ojca
chłopca natomiast ocenił równie właściwie i poczuł rosnącą wściekłość . Zresztą
podobne uczucia znalazł w oczach teścia .Rozumiał go doskonale ojciec malca nie
był niestety człowiekiem ,budzącym pozytywne emocje.
-Panie Vasconcelos my tu nie mówimy o jakieś transakcji
handlowej ,ale pana umierającym synku , to jest mały chłopiec ,który walczy o
życie. I mówię to na wypadek ,gdyby pan o tym w tej chwili zapomniał, a pana
chciwość była większa od jakichkolwiek innych uczuć-uświadomił mu lodowatym
tonem adwokat.
- Mam pewną umowę z pana żoną ,czy raczej z pana teściem
tyle ,że on jej nie dotrzymał ,więc teraz postanowiłem poprosić o pieniądze. To
jedynie prosty układ panie mecenasie ,cóż to jest pięćset reali taka drobna
rekompensata za syna-zadrwił Paul Vasconselos.
- Drobna rekompensata w zamian za syna, to może pomówmy o
tym jakim pan jest ojcem? To co zamierza pan zrobić to przestępstwo , ja pana
tylko informuję -ciągnął poważnie Alen.
- Nikt o tym nie będzie wiedział poza nam trzema ,pańską
,żoną oraz moją córką. Inaczej się na nic nie zgodzę, a dzieciak będzie tak
tkwił w sierocińcu ,bo pański szanowny teść nie wygra w sądzie-zagroził ojciec
Zeze.
- Tato błagam cię przestań ,czego ty jeszcze chcesz? Choć
raz pomyśl o Zeze ,przecież on umiera , tato pomóż mu-porosiła błagalnie
Gloria.
- Zamilcz Gloria nie z tobą rozmawiam ,więc się nie wtrącaj
się i siedź cicho! Nic z tego i tak nie rozumiesz , bo jesteś za głupia –syknął
Paul Vasconselos.
Na dźwięk tych słów piętnastolatka wstała z fotela po jej
policzkach zaczęły spływać łzy ,lecz niemal natychmiast nogi się pod nią ugięły
i bezwładnie usiadła z powrotem obok swego ojca. Alen podszedł do niej podał
jej rękę po czym wyprowadził z gabinetu siostry Luciany. Na korytarzu ujrzał
niespokojnie krążącą z miejsca na miejsce siostrę Hermionę . Młoda zakonnica
podeszła do nich od razu i zaopiekowała się zmęczoną nastolatką .Gdy
spostrzegła pytające spojrzenie prawnika delikatnie pokręciła głową , jakby
przepraszała w ten sposób za brak dobrych wiadomości. Pięć minut później Alen
wrócił do gabinetu z zaciętym wyrazem twarzy ,oczy mu błyszczały . W całkowitym
milczeniu podszedł do biurka jednocześnie sięgając do kieszeni marynarki wyjął
stamtąd białą kopertę i i rzucił nią w twarz ojcu chłopczyka zrobił to z taką
siłą ,że tamten ,aż podskoczył.
- Niech pan mnie teraz posłucha bardzo uważnie ,seu
Vsconselos ,proszę wziąć te pięćset reali, i natychmiast się wynosić Za te
pieniądze musi ,jednak trzymać z dala od swojego syna do czasu rozprawy u
sędziego-zażądał chrapliwie.
- A jeżeli pana nie posłucham to co wtedy zbije mnie pan
mecenasie? Z przyjemnością sobie poczekam –zakpił złośliwie mężczyzna .
- Jeśli tak stanie ,albo co nie daj Boże mały umrze ,wtedy
pójdę prosto do sędziego i wszystko mu opowiem. Odpowie pan za wszystko co pan
robił razem z moją żoną ,bo mam wrażenie ,że jej również przyda się nauczka
–odpowiedział grzecznie Alen.
Paul Vasconcelos bez słowa wziął kopertę, chowając ją do
kieszeni i uśmiechając się drwiąco opuścił pokój. Natomiast córka Portugalczyka
wpatrywała się w ojca szeroko otwartymi oczami . Na męża najwyraźniej bała się
patrzeć dygotała jedynie lekko ,jakby z zimna.
- Tak moja szanowna żoneczko to już koniec . Szach-mat ,ta
rozgrywka się zakończyła możesz cieszyć ,bo ze względu twoją ciążę się z tobą
nie rozwiodę-uprzytomnił jej cierpko mąż
- Chcesz mi powiedzieć ,że to już koniec i nic nas nie
łączy? Dobrze jutro wyjeżdżam wrócę do domu –obiecała niechętnie Maria.
- Wybacz mi ,ale to mnie nie obchodzi już nie. Zagrałaś
bardzo nie fair ,a stawką jest życie małego , bezbronnego dziecka przykro mi to
dla mnie, zbyt dużo-skończył sucho Alen.
Kobieta wstała bez żadnego więcej protestu otworzyła drzwi
,a potem cicho zamknęła je za sobą . Dwaj pozostali mężczyźni popatrzyli sobie
w oczy po czym podeszli do siebie nawzajem i mocno uścisnęli sobie ręce Był to
już koniec pewien etap w ich życiu został zamknięty . Teraz mogli już tylko
czekać na to co stanie się dalej . Gdyby w tym czasie ,któryś z nich podniósł
głowę mógłby dostrzec siedzącego na złocistej chmurze anioła ze śnieżnobiałymi
skrzydłami czuwającego nad życiem sześciolatka ,który dla nich obu stał się na
swój sposób najważniejszy Jak miało się zmienić przyszłość i co zamierzał
podarować im wszystkim ten akurat Anioł – Stróż? Na tę odpowiedź musieli
poczekać...
ROZDZIAŁ 6 Dotrzymana obietnica
Od tych ostatnich wydarzeń minęło już kilka miesięcy ,powoli
zbliżał się wrzesień. Wraz z końcem wakacji ,trzeba było zacząć myśleć o
powrocie do szkoły. Po ciężki zapaleniu płuc Zeze doszedł do siebie o wiele
wolnej ,niż zwykle. Nadal był pod opieką zakonnic, ale po chorobie zdawał się
jeszcze szczuplejszy i mniejszy jak dawnej. W szkole wszyscy się za nim
stęsknili ,zarówno dzieci z jago klasy jak i nauczycielki oczywiście
najbardziej wzruszona z tego powodu była pani Cecylia Paim ucząca klasę chłopca
.Obiecała zwrócić na niego szczególną uwagę nim nie dojdzie do siebie po
ostatnich przeżyciach. W tym samym czasie zaczęły się przygotowania do
formalności związanych z adopcją. Cała rozprawa adopcyjna miała się odbyć
podczas jednego dnia w gabinecie sędziego Jacoba Timwhorta. Sędzia Jacob
Timwhort był rodowitym Brazylijczykiem miał siedemdziesiąt jeden lat i był
niewysokim, kościsty, mocno zbudowanym mężczyzną o czarnych oczach i siwej
rzedniejącej czuprynie. Miał opinię znającego się na swojej pracy człowieka
,aczkolwiek mówiono ,że jest chłodny i nieprzystępny. Kiedy w wyznaczonym dniu
przed gabinetem sędziego czekali już wszyscy zainteresowani dawało się wyczuć
lekki niepokój i obawę. W niewielkiej korytarzu po dwóch przeciwnych stronach
siedzieli tylko adwokaci i ich klienci. Portugalczyk był w towarzystwie kolegi
Alena ,równie młodego co ,Alen jasnowłosego chłopaka o bladej podłużnej twarzy
usianej licznymi piegami ,młody prawnik był dość szczupły i miał
ciemnoniebieskie oczy nazywał się Nicolas Fiedorowicz miał ,bowiem pradziadka
pochodzącego z Rosji. Co do strony przeciwnej to prawnik Paula Vasconcelosa
przypominał,raczej podrzędnego obwiesia ,który sam potrzebowałby obrońcy. Z
wyglądu był , bowiem podobny do krwiożerczego szakala gruby ,nieco nadmiernie
wyrośnięty mężczyzna o niechlujnym wyglądzie w wyświechtanej czarnej todze
wyraz jego oczu natomiast oscylował między zimną pogardą ,a okrucieństwem .
Przy nim Nicolas Fiedorowicz prezentował się jak wzór młodego ,dobrze
wychowanego i nienagannie ubranego młodzieńca .Drzwi do korytarza otworzyły się
bezgłośnie i gabinetu wyszedł sędzia Timwhort , popatrzył poważnie na obie
strony po czym zaprosił wszystkich do środka. Pomieszczenie do ,którego teraz
weszli było duże ,jasne ,chociaż bardzo skromnie urządzone oprócz kilku
drewnianych krzeseł z wysokimi oparciami stojących przed niskim biurkiem w
pomieszczeniu dawało się zauważyć niewielką szafę z ustawioną na jednej z półek
lampą naftową, poza tym na biurku leżała jeszcze oprawiona w czarną skórę
Biblia nie było tu żadnych książek prawniczych co sprawiało niezwykle surowe
wrażenie. Po zajęciu miejsc stary sędzia nadal patrząc na nich uważnie i bez
cienia uśmiechu polecił się przedstawić ,najpierw adwokatom potem obu
mężczyznom.
- Dobrze w takim razie zaczynamy po ogólnym zapoznaniu się z
tą sprawą nie uważam ,aby wystąpiły tu jakieś trudności . No chyba ,że prawnicy
którejkolwiek ze stron będę mieli poważne zastrzeżenia- oświadczył spokojnym
tonem Jacob Timwhort.
- Nie zgłaszam jak na razie ,żadnych poważnych zastrzeżeń
panie sędzio ,lecz być może mój kolega jakieś ma –odparł opanowanym głosem
Nicolas Fiedorowicz.
-Ta cała sprawa wydaje mi się jedynie niepotrzebną zabawą
panie sędzio. Miałem już podobne przypadki i wygrywali przeważnie biologiczni
rodzice- pozwiedzał ironicznie adwokat ojca Zeze.
- Chyba się pan zapominał seu Valst ,jesteśmy w sądzie i nic
nie zmienia tu fakt ,iż rozprawa odbywa się w moim gabinecie ,a nie na sali.
Niemniej od ostatecznej decyzji jestem tu ja i tylko ja -upomniał go sucho
sędzia.
- Wobec tego przepraszam i chciałbym złożyć krótkie
oświadczenie w imieniu eee... tu obecnego ojca chłopca ,czyli pana Vaconselosa
.Uważa on ,że cała ta sprawa to jedynie niesłuszne pomówienia, niepotrzebnie
tak dramatycznie przedstawione przez stronę przeciwną-wypalił rozmachem
upomniany prawnik.
- W takim razie oszczędźmy sobie dalszych niepotrzebnych
rozmów skoro złożył pan takie oświadczenie, mecenasie. Wobec powyższego
zarządzam ,aby już teraz wysłuchać co ma do powiedzenia chłopczyk ,a wtedy
zobaczymy co dalej -zaproponował cierpko sędzia Timwhort.
-Myślę ,że ta rozmowa nie da wiele jak ,pan wie obie strony
złożyły już swoje zeznania Obawiam się wpływu osób trzecich na zeznania dziecka
,chyba nie chcemy go niepotrzebnie stresować, prawda?- zaryzykował Gustav Valst
- Przykro mi muszę odmówić pańskiej prośbie seu Valst .
Uważam rozmowę z chłopcem za konieczną i chyba nie muszę przypominać ,że
głownie po to dziś tu jesteśmy. Dorośli już w tej sprawie zeznawali czas na
małego chciałbym prosić obie strony o opuszczenie mojego gabinetu na czas tej
rozmowy z wyjątkiem pana mecenasa Nicolsa Fiedorowicza-zadecydował stanowczo
Jacob Timwhort .
Po wyjściu z gabinetu Portugalczyka i Pula Vasconselosa
stary sędzia został sam. Po chwili do drzwi zastukano w drzwiach ponownie
zjawił się Nicolas Fiedorowicz trzymający za rękę Zeze . Malec miał na sobie
czysty jasnoniebieski sweterek zapinany na białe guziki ,granatowe sztruksowe
spodnie na szelkach, spod swetra natomiast widać było białą bawełnianą
koszulkę. Płowe włosy chłopczyka ktoś starannie uczesał i jedynie w niebieskich
oczach jakiś uważny obserwator ,mógłby dostrzec ,jaki wpływ miały na niego
wydarzenia ostatnich miesięcy. Wbrew wszelkim ogólnym opiniom siedzący w tej
chwili spokojnie w swoim fotelu starszy pan nie był już tym samym surowym
sędzią jaki bywał na sali sądowej. Doskonale zdawał sobie sprawę z lęku jaki musi
odczuwać ten stojący przed nim posłusznie sześciolatek. W oczach sędziego
Timwhorta pojawił się łagodniejszy błysk. Ten mały chłopczyk zaimponował silą
wolą i brakiem jakiejkolwiek ,choćby najmniejszej skargi pomimo ,iż trudna
przeszłość była widoczna bardzo wyraźne w oczach Zeze.
-Porozmawiasz ze mną o tym co się działo przez ostatnie
miesiące, chciałbym ci zadać tylko parę pytań potem zawołam tu twojego tatę ,a
także pana Valdaresa... Może na początek powiesz mi coś o obie co lubisz robić
,czy masz jakiś fajnych przyjaciół? -przemówił łagodnie.
- Lubię jeździć na wycieczki z Portugalem ,tęsknię trochę za
moją siostrą Glorią i moim młodszym braciszkiem Luisem ,czy ja mogę ich
zobaczyć? –spytał cichutko Zeze
-Tak oczywiście jak skończymy rozmowę to będziesz mógł się z
nim zobaczyć. odpowiedz mi tylko ,czy Gloria i Luis to jedyne osoby za ,którymi
byś tęsknił?
- Mamusia jest dla mnie bardzo dobra ,ale ona długo pracuje
w fabryce i często jej nie ma .Nie lubię moich starszych sióstr, bo one też
mnie biją tak samo jak tata-padła nieśmiała odpowiedź
-A twój drugi brat ten ,który ma na imię Totoka jaki on jest
,lubi cię? Czy jest dla ciebie niedobry tak jak tata i twoje dwie pozostałe
siostry –dopytywał ostrożne sędzia.
Tym razem chłopczyk nie odpowiedział na zadane pytanie
pokręcił jedynie głową ,jakby czegoś się bał. Dopiero ,gdy obok niego usiadł
adwokat Portugalczyka mały znów spojrzał na niego z lękiem i niemym pytaniem w
oczach . Nicolas Fiedorowicz porozumiał się wzrokiem z sędzią Timwhortem ,a ten
widząc znaczące spojrzenie prawnika skinął głową Przykucną przed Zeze tak ,aby
móc obserwować jego reakcję na kolejne pytanie. Wiedział już właściwie wszystko
miał ,każdy tak niezbędny mu do podjęcia decyzji element tej układanki poza
jednym ,ale niewątpliwie najważniejszym pytaniem .
- Odpowiesz mi na ostatnie pytanie ,ono jest bardzo ważne
dlatego odpowiedz mi szczerze ,dobrze? Pan Valadares opowiadał mi o tym ,że
kiedyś prosiłeś ,żeby to on był twoim tatą i on ci to obiecał ,a teraz tego
chcesz? -zapytał ciepło.
- Tak ja będę pomagał i dobrze się uczył ,teraz już postaram
się być grzeczny. A to była tak nasza obietnica –powiedział szeptem chłopczyk.
- Skoro to jest obietnica to już wiem co mogę zrobić ,żeby
się spełniła. Umówmy się tak ty zaczekasz na korytarzu razem ze swoim
rodzeństwem ,a ja porozmawiam sobie jeszcze z twoim tatą-zaproponował wesoło
sędzia.
Gdy ,jednak do jego gabinetu ponownie weszli obydwaj
mężczyźni miał znów chłodny ,niemal nieprzenikniony wyraz oczu . W końcu po
długim milczeniu uniósł głowę i spojrzał z namysłem najpierw na Manuela
Valadaresa późnej na zachmurzonego ojca. Już wiedział jaką decyzję podejmie
musiał tylko upewnić się co do tego ,iż jest ona dobra . Sięgnął po Biblię
otworzył ją i przez kilka minut czytał zaznaczony fragment.
- Jakże mądrym i uczciwym człowiekiem był król Salomon.
Kiedyś przyszły do niego dwie kobiety z jednym dzieckiem ,a każda z tych kobiet
twierdziła ,że to jest jej syn . Król kazał przynieść miecz, aby przekonać się
,która z nich jest prawdziwą matką tego chłopca- opowiadał opanowanym głosem
Jacob Timwhort . – Ja dziś muszę podjąć podobną decyzję komu oddać jedno
dziecko nie robiąc mu przy tym krzywdy. Jeśli miałbym w tej chwili podjąć
decyzję zgodną z moim sumieniem to musiałbym stwierdzić ,że prawdziwym ojcem
nie jest niestety ten biologiczny , bo to on bardzo krzywdził swojego syna .
Tymczasem ,każdy rodzic zrobiłby wszystko ,aby tylko uchronić swoje dziecko
przed cierpieniem-ciągnął coraz ciszej .- Dla dobra i bezpieczeństwa chłopca
muszę podjąć następującą decyzję od dzisiejszego dnia opiekę nad nim powierzam
panu Manuelowi Valadaresowi .To pan jest prawdziwym ojcem tego małego, proszę
się nim tylko troskliwie opiekować ,bo zasłużył sobie na to po tych wszystkich
cierpieniach –zakończył rzeczowo sędzia.
-Dziękuję za te słowa postaram się zrobić wszystko ,żeby być
dla Zeze jak najlepszym ojcem i będę się nim opiekować-obiecał wzruszonym
głosem Portugalczyk.
Po wyjściu na korytarz z gabinetu sędziego Manel Valadares i
jego prawnik dostrzegli niewielką grupkę złożoną z dwóch małych chłopców i
wysokiej szczupłej dziewczyny obejmującej ramionami obu młodszych braci .
Nicolas Fiedorowicz zbliżył się do nich pierwszy. Podszedł do nastolatki i
szepnął jej coś cicho do ucha ,pokiwała głową ze zrozumieniem potem nachyliła
się do Zeze obejmując go ponownie i wyjaśniając całą sytuację. Portugalczyk
stał z boku chciał ,bowiem by trójka rodzeństwa mogła się ze sobą pożegnać bez
świadków. Wreszcie podszedł do nich bardzo powoli i pochylił się nad stojącym
nieruchomo chłopczykiem w niebieskim sweterku. Mógł nareszcie wziąć go na ręce
z pełną świadomością ,iż od dziś naprawdę jest on jego synkiem. Malec popatrzył
na swojego nowego tatę i po krótkiej chwili mocno się do niego przytulił. Od
tej pory wszystko miało już być dobrze ,a wszystkie złe wspomnienia mogły
zniknąć…
**
Dojechawszy pod swój domu Manel Valadares obejrzał się na
tylne siedzenie ,gdzie spał okryty kocem Zeze . Wysiadł z samochodu ostrożnie
otworzył drzwiczki i najdelikatniej jak potrafił wziął śpiące dziecko na ręce.
Przed kwadransem pożegnał się ze swoim adwokatem dziękując mu za wszystko . w
drzwiach domu powitała ich uśmiechnięta Marta . Murzynka wiedziała o wszystkim
,bo zarówna Alen jaki Portugalczyk opowiadali jej o tej sprawie ze szczegółami.
Po wejściu do domu Marta od razu zaniosła chłopczyka do przygotowanego dla
niego pokoju ,a swego chlebodawcę wysłała do kuchni ,aby zaczekał na obiad.
Ugotowała zupę cebulową pożywną i zarazem lekkostrawną. Gospodyni sprawnie
zdjęła z Zeze sweterek i buciki otulając go dokładnie kołdrą tak samo jak swoje
wnuczki . Chłopiec wydał jej się niezwykle delikatnym stworzonkiem z tym swoimi
jasnymi włosami i bladą spokojną twarzyczką wyglądał prawie jak aniołek ,tylko
blizna biegnąca przez prawy policzek ,nieco zakłócała ten miły widok Marta
wiedziała ,jednak dobrze ,że dla człowieka u ,którego pracowała od tylu lat nie
ma to najmniejszego znaczenia. Weszła po cichu do kuchni sięgając po chochlę do
zupy. Nalała o miski solidną porcję gorącej zupy z pływającymi w niej krążkami
cebuli i innych warzyw do tego podała chleb z masłem. Był to posiłek bardzo
potrzebny komuś po tak ciężkim dniu
Manuel Valadares uśmiechną się do Murzynki z wdzięcznością
sięgając po łyżkę ,oraz kawałek chleba
- Dziękuję ci Marto ,że tak troskliwie zajęłaś się małym
,właściwie to chciałem cię tylko zapewnić ,iż nie będziesz miała z tego powodu
dodatkowej pracy. Zeze jest bardzo samodzielny ,więc nie będę cię tym obciążać
- A tam ,niech pan już da pokój dla mnie to przyjemność
chętnie pomogę. Co to za problem zająć się takim aniołkiem ,przecież ktoś musi
panu w tym pomóc –powiedziała energicznie Marta .
- Masz tyle obowiązków w swoim domu i tutaj nie mogę cię
jeszcze prosić o to poświęcenie ,zbyt dużo już robisz-zaprotestował łagodnie
Portugalczyk
- A co ja teraz mam do roboty takiego? Mój stary, to i tak
woli w łóżku leżeć ,a dziewczynki są w szkole, albo na dworze zresztą Lily jest
już duża to ich tam dopilnuje. Jak pan pozwoli to zabiorę małego czasami do nas
niech się pobawią razem -gderała dobrodusznie gospodyni .
-Wygląda na to ,że jestem przegłosowany ,no dobrze skoro
chcesz to ja mogę ci jedynie za to dziękować-roześmiał się mężczyzna.
Tej nocy Manel Valadares nim położył się spać długo siedział
przy swoim synku trzymając go za rękę . Chłopczyk spał spokojnie ,odkąd wrócili
do domu najwidoczniej potrzebował snu i wreszcie czuł się bezpieczny.
Taksówkarz ,również nie czuł się już taki samotny w tym tak do tej pory pustym
domu. W jego życiu nareszcie pojawiło się jakieś światełko dla ,którego, znów
miał po co żyć. Usnął późną nocą dziękując Bogu za tak niezwykły prezent od
losu…
ROZDZIAŁ 7 Najprostsze marzenia
Parę następnych dni minęło dość zwyczajnie, właściwie nic
szczególnego się nie działo. Było tak jak powinno być w normalnym domu. Czas
płyną spokojnie nawet bardzo spokojnie, ale po wydarzeniach ostatnich miesięcy
, ten spokój był potrzebny. Zmianę w zachowaniu Zeze dostrzeżono przede
wszystkim w szkole ,co prawda chłopczyk od początku zachowywał się wzorowo i
tak ,też się uczył teraz ,jednak stało się to jeszcze bardziej widoczne. Nie
był już tak smutny ,chociaż ostatnie przeżycia bez wątpienia pozostawiły o
wiele trwalszy ślad w psychice dziecka ,niż to się początkowo mogło wydawać
jakiemuś postronnemu obserwatorowi. Dało się to bez trudu zauważyć w jego
cichym ,grzecznym i spokojnym zachowaniu. Całymi dniami po szkole i odrobieniu
lekcji siedział sobie pod drzewami pomarańczy w ogrodzie cichutko jak myszka
czytając książki ,lub grając w szklane kulki. Dopiero w porze kolacji po
powrocie do domu Portugalczyka malec nieco się ożywiał ,choć i wtedy nie
przestawał być cichutki. Taki stan rzeczy trwał przez pierwsze dni pobytu
chłopca w nowym domu i wszyscy zdążyli to zauważyć najszybciej spostrzegła to
,oczywiście Marta. Stara Murzynka dość szybko zorientowała się ,że Zeze jest
faktycznie niezwykle samodzielny rano, gdy przychodziła do pracy chłopczyk sam
się mył i ubierał ,a torbę z książkami i zeszytami ,oraz przyborami szkolnymi
miał spakowaną. W drodze do szkoły Marta ,która teraz ,zresztą na własną prośbę
oprowadzała go teraz ,aż pod sam budynek szkolny starała się podczas tych
porannych przechadzek obserwować wszystko uważnie ,każdą pozornie
najdrobniejszą zmianę w zachowaniu swojego podopiecznego. Pomogło w
wyciągnięciu trafnych wniosków ,którymi za jakiś czas postanowiła podzielić się
ze swoim chlebodawcą. Już wkrótce miało się okazać ,że gospodyni Portugalczyka
nie był jedyną osobą mającą takie plany. Również donna Cecylia Paim doszła do
podobnych wniosków. Nauczycielka darzyła swoich uczniów niemal macierzyńskim
uczuciem ,ale to właśnie Zeze zajmował szczególne miejsce w jej sercu. Być może
to w połączeniu z jakimś dziwnym uczuciem smutku zaowocowało chęcią rozmowy z
Manelem Valadaresem. Była przerwa i wszystkie dzieci wyszły z klasy na
dziedziniec szkolny ,gdzie większość chłopców i dziewczynek bawiła się
spokojnie w różne gry i inne zabawy .Awantury wybuchały niezwykle rzadko i
najczęściej prowokowali je starsi uczniowie zaczepiający maluchy. Nauczycielka
stojąc przy oknie obserwowała biegające tam i z powrotem radośnie grupki
uczniów, w odległym kącie pod drzewami Zeze i Rufus oglądali fotosy z aktorami.
Rufus niedawno trafił do ich klasy. Był to miły chłopczyk równie drobniutki jak
Zeze miał jasne niewinne niebieskie oczy i płomiennorude włosy ,być może
właśnie to dziwne podobieństwo sprawiło ,że Rufus i Zeze szczególnie się
zaprzyjaźnili już na samym początku. Pomimo prawie połowy września upał jeszcze
nie zelżały, ostre słońce świeciło od rana do późnego wieczora ,a skutki tych
tropikalnych upałów odczuwali wszyscy mieszkańcy . Szczególnie, jednak dzieci i
osoby starsze. Pogrążona w rozmyślaniach kobieta nie od razu usłyszała ciche
pukanie do drzwi. Dopiero po dłuższej chwili odwróciła się od okna i uprzejmie
uśmiechnęła do stojącego w drzwiach Portugalczyka. Nie musiała nawet spoglądać
na zegarek i bez tego wiedziała ,że jej rozmówca jest bardzo punktualny.
Niezwykle rzadko zdarzało się, aby zapracowani i zajęci trudnymi sprawami
rodzice okazywali zainteresowanie szkolnymi postępami swoich pociech. Nikt z
pracowników pobliskich fabryk i biur w większości bardzo ubogich nie
roztkliwiał się szczególnie, ani nie przejmował zbytnio dziećmi Życie w mieście
nie było łatwe i podstawową rzeczą ,której uczono wszystkie dzieci już od
najmłodszych lat była umiejętność radzenia sobie bez niczyjej pomocy. Nic zatem
dziwnego ,iż każdy rodzic pojawiający się w szkole w miarę regularnie i o
wyznaczonej godzinie stanowił ,wciąż jeszcze wyjątek i powodował pozytywne
zaskoczenie na twarzach nauczycielek opiekujących się poszczególnymi klasami.
- Dzień dobry panu ,dziękuję ,że pan przyszedł i przepraszam
,jednocześnie na pewno jest pan zajęty. Właściwie to nic się nie stało ,ale
chciałam ,jednak z panem porozmawiać-zaczęła spokojnym głosem nauczycielka.
- Czyżby miała pani z małym ,jakieś kłopoty wychowawcze coś
się stało? I nie musi mnie pani przepraszać to całkiem naturalne ,że porosiła
mnie pani o ta rozmowę-oparł równie spokojnie mężczyzna.
-Kłopoty wychowawcze? Nie to nie o to chodzi pewnie mi pan
tak do końca nie uwierzy ,ale ja nigdy nie miałam z Zeze żadnych
kłopotów-powiedziała ciepło donna Cecylia Paim.
-Jestem w stanie to uwierzyć ,bo wiem jak się zawsze starał
być grzeczny właśnie dla pani. Opowiadał mi jaka pani jest dla niego dobra i
wiem ,że nigdy nie chciałby pani zawieść
-wyjaśnił uprzejmie Manuel Valadares.
-Tak wiem o tym wszystkim i ,też go bardzo go lubię ,a sam
pan wie najlepiej jaki to niezwykły chłopczyk i jak jest wrażliwy. Dlatego
bardzo się ,cieszę z tego ,że będzie się mógł dalej uczyć ,bo jest bardzo
zdolny i trochę martwiłam ,że przez brak pieniędzy skończy się tylko na
podstawówce -ciągnęła cicho wychowawczyni Zeze. –To zresztą dobrze ,że w końcu
będzie miał jakąś opiekę nie ukrywam, bo to co miał w domu to trudno tak nazwać
. Oczywiście wiem o tym ,że jego siostra Gloria bardzo się starała mu jakoś
pomagać ,ale ona ma dopiero piętnaście lat i cały dom na głowie ,a matka to
biedna zapracowana kobieta
-zakończyła rzeczowo.
- Ma pani rację sam ją poznałem mam na myśli Glorię i
widziałem jak się nim opiekuje , a co do jego mamy to bardzo dobra i miła
kobieta . Chyba poczuła sporą ulgę ,kiedy się o moich planach i zaakceptowała
to ,bo myślała o tym co jest najlepsze dla niego. Chociaż wiem to już od niej
samej jak trudno jej było się z nim rozstać i że pewnie bardzo za nim tęskni o
tym ,też wiem-opowiadał z uśmiechem Portugalczyk.
- Po prostu ma świadomość tego ,że u pana będzie mu lepiej
,no i nikt ,go już nie będzie bił. On zawsze jest taki grzeczny i tak dobrze
się uczy po prostu zasługuje na bezpieczny dom. Zresztą najbardziej zaskakuje
mnie u niego to jak dba o swoich słabszych kolegów, zawsze się wszystkie dzieli
poza tym nawet mnie przynosił kwiaty ,żeby nie było mi smuto- szepnęła ze
wzruszeniem młoda nauczycielka.
Dalszą rozmowę uniemożliwił nasilający się hałas dobiegający
ze szkolnego dziedzińc. Donna Cecylia Paim wyjrzała przez okno po czym wybiegła
z klasy. Na placu, tuż przed szkołą istotnie rozgrywały się dość niepokojące
sceny . Na szczęście zamieszanie w porę dostrzegł, również dozorca zamiatający
schody i dyrektorka ,oboje biegli w stronę starszego ,wysokiego dryblasa
trzymającego za kark usiłującego mu się rozpaczliwie wyrwać Rufusa ,którego
chłopak okładał, dodatkowo drugą pięścią tak zawzięcie, że biedny malec nie
mógł złapać tchu. Równocześnie bił i Zeze usiłującego pomóc koledze . Potężnie
zbudowany chłopak okładał obydwu młodszych uczniów tak, jakby chciał ich zabić.
Na całe szczęście dyrektorka razem z dozorcą rzucili się już na pomoc młodszym
uczniom. Dozorca seu Rico mocnym szarpnięciem odwrócił do siebie napastnika
przytrzymując mu ręce w żelaznym uścisku.
-Co ty na miłość boską robisz ,łobuzie chcesz ich pozabijać
na miejscu?! To wstyd takie chłopisko i wyżywa się na słabszych, przecież oni
ci nic nie zrobili byli bardzo grzeczni
-wykrzykiwał oburzony dozorca.
-Seu Rico proszę zaprowadzić Bie do mojego gabinetu i to
natychmiast! Trzeba ,też poinformować jego ojca to nie pierwszy jego
wyczyn-powiedziała ostro dyrektorka.
-Pani dyrektor najpierw to chyba trzeba tych młodszych do
lekarza zabrać ,niechże pani patrzy Rufus kuleje, a Zeze ma paskudne rozcięcie
na ręce-zauważył niespokojnie seu Rico.
Po krótkiej naradzie obaj chłopcy zostali zabrani do
szkolnej pielęgniarki . Wszystkie rany i skaleczenia okazały się szczęśliwie
niegroźne ,wystarczyło je tylko zdezynfekować ,a na koniec zrobić niewielkie
okłady. Zarówno Rufus jak i Zeze zostali zwolnieni z pozostałych lekcji przez
samą dyrektorkę .Kobieta uznała ,iż najrozsądniej będzie dać im odpocząć. Sam
,zaś winowajca i prowodyr tej bójki miał zostać surowo ukarany...
***
Jak się okazało w domu oprócz gosposi czekał jeszcze jeden
niespodziewany gość . Marta od razu troskliwie zajęła się chłopczykiem
,najpierw pomogła mu się przebrać ,a potem zaprowadził do kuchni na obiad . W
tym samym czasie na werandzie oczekiwał na Portugalczyka ,jego ojciec . Starszy
pan Valadares miał na imię Dawid był już wiekowym staruszkiem. Do tej pory nie
chorował i ,pomimo zawansowanego wieku nie narzekał na zdrowie. Podobnie jak
jego syn od śmierci żony mieszkał sam. W maleńkiej górskiej wiosce na wschodzie
Portugalii. Od czasu,do czasu odwiedzał syna i wnuczkę ,chociaż ostatnio działo
się to coraz rzadziej. Tym niemniej ,każda taka wizyta była bardzo wyczekiwana
i miła. Po krótkim powitaniu ojciec i syn zasiedli w dwóch trzcinowych fotelach
na tarasie. W ogrodzie panowała niczym nie zakłócana popołudniowa cisza nie
słychać było ,chociażby śpiewu ptaków.
-Sporo się u ciebie pozmieniało ,synu przy okazji
odwiedziłem Marię i Alena to od nich o wszystkim dowiedziałem. Albo raczej
głównie od Alena, bo Maria nie chciała o tym rozmawiać-przemówił ostrożnie
ojciec Portugalczyka.
- Domyśliłem pewnie nadal jest na mnie zła i mówiąc szczerze
wątpię ,żeby kiedykolwiek zmieniła zdanie. Ostatnio sporo o tym myślałem co się
takiego nagle stało z tą moją grzeczną, poukładaną córką i niestety doszedłem
do smutnych wniosków zdaje za bardzo ją rozpuściłem –odparł równie spokojnie
jego syn.
-Mylisz się mój drogi to nieprawda sam wiesz najlepiej jak
dobrze oboje z Rose ,ją wychowaliście przede wszystkim dbaliście o nią i
kochaliście. Z przykrością muszę stwierdzić ,że moja kochana wnuczka to taka
egoistka, dopóki wszystko układało się po jej myśli nie musiała nikomu tego
okazywać-rzucił wyjaśniająco Dawid Valadares.
-Czyli raczej nie mam co liczyć na poprawę sytuacji,
przynajmniej w najbliższym czasie dobrze ,że teraz to wiem może wreszcie
przestanę się martwić-stwierdził z westchnieniem gospodarz.
-Z czasem Maria wszystko zrozumie jestem przekonany dotrze
do niej ile dobrego zrobiłeś dla tego chłopca i pogodzi się z tym. Chyba się
nie mylę w swojej ocenie ,ta młoda dama jest po prostu zazdrosna-powiedział z
poważnym uśmiechem staruszek. - Tak wiem to takie banalne, ale prawdziwe twoja
córka jak do tej pory nie musiała z nikim dzielić się ojcem -uzupełnił po
krótkiej pauzie.
- Chciałbym w to wierzyć ,że jak tylko Maria urodzi swoje
własne dziecko to coś się rzeczywiście zmieni i ,wtedy faktycznie zrozumie to
wszystko. Inaczej Alen ją zostawi uważam ,że i tak ma dużo cierpliwości na
znoszenie tych humorów mojej córki –podsumował twardo Portugalczyk.
Tego wieczora po wspólnej kolacji Dawid Valadares zasiadł na
kanapie przy kominku wpatrując się bystrze w siedzącego obok małego
płowowłosego chłopczyka, zajętego rysowaniem. Niemal od razu polubił tego
grzecznego ,cichutkiego malucha. Zresztą musiał przyznać ,iż w tym dziecku
istotnie było coś urzekającego... Po kwadransie takich przemyśleń staruszek
uśmiechną się nieznacznie ,chociaż równocześnie z pewnym smutkiem. Dopiero
patrząc na swojego nowego wnuka uświadomił sobie jak trudną rzecz będzie musiał
wyznać synowi. Informacja o jego chorobie będzie, zapewne sporym szokiem i
trudnym faktem ,ale nie było już czasu na dalsze odwlekanie powodu swojego
przyjazdu. Jedynym co w tej sytuacji pocieszało starszego mężczyznę było
,właśnie to ,że po jego śmierci syn nie zostanie sam . Lekarza mówili o szybkim
postępie choroby serca i o ogólnym zatruciu całego organizmu. Następne trzy
tygodnie upłynęły wyjątkowo szybko Wszyscy zainteresowani starali się ,aby te
dni miały w miłej atmosferze ,pomimo nieuniknionego smutku i świadomości
utraty. Przy czym należy podkreślić ,że więzi pomiędzy Zeze ,a jego przybranym
dziadkiem zacieśniały się z każdym dniem. Niestety ,jednak w końcu w początkach
października, kiedy upały przestały dokuczać przyszedł i czas pożegnania .
Pogrzeb był niezwykle skromny uczestniczyła nim tylko najbliższa rodzina ,oraz
niewielka grupa najwierniejszych przyjaciół . Po pięknej i wzruszającej
ceremonii w przykościelnej kaplicy przyszedł czas na powrót do domu. Maria
razem z Alenem przyjechali jedynie na jeden dzień nie mogli ,bowiem zostać dłużej
ze względu na pracę młodego prawnika. Po wyjeździe młodych wszyscy pozostali
goście ,również zaczęli powoli rozchodzić się do domów. Jedynie seu Ladislau
uznał za stosowne zostać z przyjacielem. Sprzedawca doskonale wiedział ile
wysiłku kosztowały Portugalczyka te dzisiejsze przygotowania . Siedząc teraz w
salonie przy szklance mrożonej herbaty zrobionej przez Martę, myślał o tym co
dalej powinien zrobić Najchętniej zostałby na noc ,ale nie chciał proponować
podobnych rzeczy na siłę.
- Wiesz co nie jestem do końca przekonany czy mogę was tak
zostawić samych ,co, chłopcy? Skoro Maria i Alen musieli tak szybko wracać to
niech ,chociaż ja się przydam-zaproponował z troską cukiernik.
- Dziękuję ci Daniel to miłe z twojej strony ,ale wracaj do
domu ,jakoś sobie dam radę ,a ty masz swoje problemy. Poza tym nie zostaję sam
,więc nie musisz martwić –podziękował uprzejmie Portugalczyk.
- Może nie powinienem tego mówić nie w takim dniu ,ale ostatnio
coraz częściej zaczynam ci zazdrościć tego twojego chłopaczka. Na pewno teraz
,kiedy jest u ciebie Zeze szybciej sobie dasz radę ze smutkiem-burknął szorstko
seu Ladislau. –I moim zdaniem powinieneś po tym wszystkim wziąć małego i
moglibyście wyjechać na jakiś czas nad morze . Dobrze wam zrobi taka zmiana
–kontynuował stanowczym głosem.
- Wiesz to miłe, ale niemożliwe muszę nadrobić te zaległości
w pracy. Ostatnio prawie nie wychodziłem z domu i mam sporo roboty-
odpowiedział zdecydowanie Manel Valadares .
- Tak znam na pamięć te twoje argumenty ,więc nie nalegam w
razie czego wiesz ,gdzie mnie znaleźć. Po prostu wydaje mi się ,że powinniście
wyjechać, zapewne słyszałeś ,że w koszarach zrobiło się zamieszanie. Żołnierze
się buntują będą strajki ,a ludzie coraz bardziej się boją-opowiadał półgłosem
przyjaciel.
Dwadzieścia minut późnej dwaj mężczyźni stali na tarasie
spoglądając w niebo, które tej nocy rzeczywiście płonęło ,nieomal
krwistoczerwoną soczystą purpurą. Zwyczaj takie łuny na niebie oznaczały coś
bardzo niedobrego. Wojskowe koszary usytuowane po drugiej centralnego placu w
Bangu od zawsze oznaczały pewne zagrożenie dla mieszkańców. Najgroźniejsi byli
żołnierze -rebelianci ,młodzi dwudziestokilkuletni chłopcy o nieco ,jednak
wypaczonym pojęciu tego co jest dobre ,a co złe. Życiorysy każdego z tych
młodych żołnierzy zazwyczaj okazywały się dość podobne prawie wszyscy byli
sierotami na skutek wojny ,głodu i biedy ,nagle porzucanymi przez rodziców. Ci
mężczyźni czasem nastolatkowie trafiając do koszar mieli już poważne problemy
,a tryb życia w wojsku sprzyjał utrwalaniu się cech niekoniecznie pozytywnych.
W takich warunkach w ich głowach każde marzenia nawet te najprostsze stawał się
niewyobrażalną udręką wręcz koszmarnym snem, czasem szybciej ,albo wolniej
musiał wybuchnąć nieopanowaną ,niszczącą siłą zmiatającą niczym tajfun wszelkie
dobre myśli ,słowa czy zwykłą ludzką moralność. Większość mieszkańców Bangu tej
nocy nie spała dobrze purpurowa łuna na niebie i odgłosy przytłumionej
wojskowej muzyki nie wróżyły nic dobrego. Nadchodzące, godziny ,dni i tygodnie
miały pokazać tę mroczniejszą stronę życia w ubogiej miejscowości na granicy
Rio de Janeiro – Sao Paulo. Miasto pozornie spokojne wrzało jak grożący
wybuchem wulkan. Poranek nastał ,zbyt szybko po męczącej nocy. Tym razem Manuel
Valadares wolał osobiście odwieść synka do szkoły w ten sposób był
spokojniejszy ,że małemu nic nie stanie w drodze do szkoły Gdy podjechali pod
szkołę odwrócił się posyłając chłopczykowi ciepły uśmiech .
-Przyjadę po ciebie po południu ,a teraz zmykaj do szkoły i
baw się dobrze smyku –zagadnął łagodnie.
- Dobrze Portugalu będę grzeczny na pewno . Wiesz ,że
dzisiaj mamy sprawdzian z czytania i pani wybrała mnie, będę pisać
znana-szepnął Zeze uśmiechając się nieśmiało
- W porządku skarbie , idź do klasy zobaczymy się
niedługo-zapewnił miękko Portugalczyk przytulając go delikatnie.
Wspomnienie bladej drobnej buzi chłopczyka z tym nieśmiałym
,jakby niepewnym uśmiechem miało na zawsze już pozostać w pamięci przybranego
ojca. Niezbadane są wyroki losu ,mawiali już starożytni mędrcy to powiedzenie
po raz kolejny okazało się o wiele prawdziwsze ,niż mogłoby się wydawać.
Marzenia ,życzenia i wszystko to co najlepsze po raz kolejny nie miały szansy w
starciu z nieznanym jeszcze przeznaczeniem...
ROZDZIAŁ 8 Diabelska wyliczanka
Przed bramą szkoły podstawowej na chodniku tłoczyli się
ludzie. Każdy z zajętych własnymi sprawami dorosłych szedł przed siebie nie
zwracając uwagi na to co się działo. Atmosferę napięcia i niepokoju od rana
wisząca w ciepłym przesycanym zapachem pomarańczy powietrzu zauważały, nawet
dzieci. Dla mieszkańców Bangu do tej pory widok wojskowego munduru stanowił
rzadkość teraz ,jednak wśród tłumu cywilnych ubrań częściej dało się dostrzec
wojskowe uniformy. Żołnierze po nocnym buncie w koszarach wyszli na ulice
miasteczka chodząc w sporych grupach. Zeze stał na chodniku pośród tego
obojętnego tłumu i spoglądał w niebo po, którym rzędem leciały samoloty,
zapewne z pobliskiej bazy lotniczej. Ten widok jak zawsze mocno zafascynował
sześciolatka, gdyż do tej pory rzadko widywał tak ładne samoloty. Istotnie w
bladożółtej awionetce z wdziękiem szybującej w powietrzu było coś zajmującego
,a nawet uroczego . Samolocik raz po raz wzbijał się w górę, wirując leciutko i
kreśląc w powietrzu na błękitnym niebie białe piórka dymu. Pozostałe dwa
samoloty wyglądały na te należące do sił powietrznych stacjonującego tu
oddziału wojska. Malec stał, wciąż jeszcze oczarowany obserwacją awionetki
cofną nieco nadal ze wzrokiem wlepionym ,gdzieś w górę. W tym momencie przy
krawężniku z piskiem opon zatrzymała się ciężarówka zabudowana z tyłu metalem z
charakterystyczną opuszczaną w dół klapą. Ktoś stanął z tyłu za dzieckiem po
czym silne ręce uniosły je bez trudu ponad chodnik. Wysoki , dobrze zbudowany
mężczyzna o ciemnych włosach niezauważony przez żadnego z przechodniów wskoczył
z powrotem do ciężarówki walcząc z wyrywającym mu się chłopczykiem. Młody
żołnierzy zajął miejsce obok kierowcy i z triumfalnym uśmiechem odwrócił się w
kierunku swoich kolegów.
- Niezły mamy dzień kolejny „szczurek” do naszej kolekcji i
w dodatku jego ojciec wygląda mi na bogacza, więc z pewnością nie będzie
żałował pieniędzy w zamian za gówniarza. Najpierw trochę przepytam bachora
zobaczę co ciekawego mi powie o swoim kochającym ojczulku– oznajmił z
wyższością młodzieniec
- Ciekawe majorze ile tym razem będziesz musiał go
przekonywać ,żeby zaczął mówić o swoim tatusiu? – spytał niepewnie jeden z
żołnierzy
- Zacznie mówić szybciej ,niż myślisz już ja wiem co mam robić.
Na każdego są jakieś sposoby najpierw łagodne potem już trochę mniej- odparł
jadowicie major.
Sens powyższego dialogu prawie nie docierał do
przestraszonego całą sytuacją Zeze. Żelazny uścisk trzymającego chłopca
porywacza nieco osłab ,lecz ucieczka z jadącego samochodu była rzeczą
niemożliwą. Nie mówiąc o obecności w tej samej ciężarówce pięciu dorosłych,
groźnie wyglądających mężczyzn w mundurach. Mniej więcej kwadrans później major
Fred Corneti i jego czterej towarzysze byli już w koszarach. Życie tego,
zaledwie trzydziestodwuletniego, choć wyglądającego o wiele młodziej żołnierza
nigdy nie należało do najłatwiejszych. Jako pięciolatek został on sierotą. Jego
rodzice zginęli podczas ataku jakiegoś oszalałego nożownika ,który napadł na
ich dom. Mieszkali w jednym z bardziej niebezpiecznych zaułków Wenecji. Od
placu Świętego Marka dzieliło tę dzielnicę ponad pięćdziesiąt kilometrów.
Pomimo ubóstwa oboje kochali swojego jedynego syna i starali się zapewnić mu
jak najlepsze warunki. Po śmierci rodziców trafił pod opiekę brazylijskiej
rodziny ze strony ojca. Żaden z krewnych matki chłopca rodowitej Włoszki nie
chciał zaopiekować się osieroconym dzieckiem. U swojego stryja Fred przebywał
do ukończenia czternastu lat zaraz potem został zapisany do przyklasztornej
szkoły dla chłopców. To stamtąd pewnego dnia jako szesnastolatek wyjechał do
koszar wojskowych w maleńkiej mieścinie na granicy Rio de Janeiro. Od tej pory
życie wychowanego w europejskiej kulturze nastolatka zaczęło ulegać gwałtownej
przemianie. To na skutek życia w wojskowych rygorach, ów miły młodzieniec o
kruczoczarnych włosach i przenikliwych jasnoszarych oczach stał się oschłym,
nieczułym odmieńcem pozbawionym jakichś cieplejszych uczuć. Z niechęcią ,a
nawet okrucieństwem traktował dzieciaki z bogatych rodzin. Te zadbane, kochane
i zapewne rozpieszczane maluchy przypominały mu jego własne smutne dzieciństwo
w domu wymagającego stryja. Nic zatem dziwnego, że ze szczególną zajadłością
patrzył w tej chwili na tego płowowłosego niebieskookiego chłopczyka o bladej
szczupłej twarzyczce. Pomieszczenie do ,którego mężczyzna wprowadził
przestraszonego sześciolatka musiało być czymś w rodzaju lochu, lub piwnicy.
Pozbawione okien nisko sklepione z betonową podłogą stanowiło właściwie rodzaj
pułapki, a stał tu jedynie stary stół, mały taboret w odległym kącie, a obok
stołka leżało jedynie trochę starych prześcieradeł. Major Corneti zamknąwszy
starannie drzwi podszedł do ściany, gdzie na gwoździu wisiał cienki skórzany
wyplatany pas Narzędzie to nie było w zasadzie pasem, lecz pękiem związanych
mocno sznurem poprzeplatanych ze sobą na przemian wąziutkich skórzanych pasków
zakończonych spiczastymi stalowymi końcówkami. Zdjąwszy bat ze ściany żołnierz
odwrócił się wolno w kierunku swojej ofiary. Oczy płonęły mu, niemalże rządzą
mordu, a na ustach błąkał mu się okrutny uśmiech. Szybkim krokiem podszedł do
chłopca w prawej ręce, wciąż ściskając bat.
- To teraz, kawalerze pogadamy sobie o tym i owym, ale
najpierw grzecznie zdejmiesz tę ładną koszulę. Słyszysz, rozpinaj tę koszulkę
tylko szybko!- rozkazał ostro Fred Corneti.
- Przecież już nie rozrabiam i staram się być grzeczny.
Portugal nic nie mówi jest ze mnie dumny- pisną cichutko Zeze.
- Skoro jesteś taki posłuszny to zrób co ci mówię, albo już
nie zobaczysz swojego tatusia. Inaczej będę musiał opowiedzieć mu wszystko o
tym jaki byłeś niegrzeczny i będzie mu przykro z tego powodu– syknął z obłudnym
żalem mężczyzna.
- Ja muszę wrócić do szkoły chce się dobrze uczyć i zostać
poetą. Wujek Edmundo zawsze mówił, że jak będę się uczył na pewno nim zostanę-
wyjaśnił rezolutnie chłopiec.
- Dzisiaj wyjątkowo nie pójdziesz do szkoły, przecież chcę
dobrze poznać twojego tatę i właśnie ty mi o nim opowiesz- rzucił swobodnie
żołnierz.
Nagle drzwi do pomieszczenia gwałtownie się otworzył, jakby
pchnął je powiew powietrza i w progu stanęła jeszcze jedna osoba. Fred Corneti
posłał jej przeciągłe spojrzenie. Kobieta, która weszła do pomieszczenia miała
tak na oko jakieś dwadzieścia sześć lat. Długie ciemnobrązowe włosy częściowo
ukryte pod turbanem z szala opadały jej na ramiona, natomiast skośne zielone
oczy, aż iskrzące od nienawiści wbiła w małego chłopca stojącego przed
żołnierzem. Sukienka w pastelowych barwach nie ukrywała dosyć zawansowanej
ciąży. Pomimo swojego stanu Maria w każdym kto spojrzałby na nią w tej chwil
budziła lęk. Kobieta zdawała się zupełnie nie pamiętać o swojej ciąży. Na jej
twarzy widniał teraz wyraz jakieś chorobliwej fascynacji pomieszanej zachwytem.
Oboje ona i mający swoje plany major spojrzeli sobie w oczy w milczeniu. Każde
z nich miało swoje własne cele do osiągnięcia, lecz tym co ich połączyło była
nienawiść wobec wspólnej bezbronnej ofiary. Córka Manuela Valadaresa i Fred
Corneti widywali się przelotnie przy okazji odwiedzin dziewczyny u ojca. Od
czasu pierwszego przypadkowego spotkania upłynęły ponad dwa lata teraz
stanowiło to już pewien rytuał. Maria miała, dopiero dwadzieścia sześć i
znajomość ze starszym od niej mężczyzną bardzo ją pociągała. Od dłuższego czasu
w jej małżeństwie nic się nie układało, a wszystko jeszcze bardziej
komplikowała ciąża przyszłej matki. Zatem prośba wyrażona przez przyjaciółkę w
ostatnim liście zaintrygowała Freda na tyle, że od razu zgodził się jej pomóc.
- Wszystko poszło zgodnie z planem powinnaś być zadowolona,
tylko co ty chcesz zrobić? Pewnie i tak mi nie powiesz zresztą i tak mnie to
nie obchodzi ja mam swoje powody- wyznał beznamiętnie.
- Nie mam powodów, żeby coś przed tobą ukrywać, bo to żadna
tajemnica chcę się pozbyć tego obrzydliwego bachora. Mój ojciec nie chciał mnie
słuchać, więc muszę załatwić to inaczej- odparowała chłodno Maria.
- Lubię takie zdecydowanie od razu widać, że wiele nas łączy
mamy podobne charaktery. Ja mam takie samo zdanie o tych wszystkich
zasmarkanych gówniarzach- powiedział prowokacyjnie major.
- Nikt nie może się dowiedzieć, że ja biorę w tym udział
obiecywałeś mi, pamiętasz? Chcę to mieć jak najszybciej z głowy, ale zwłaszcza
mój ojciec nie powinien, nigdy poznać prawdy- mruknęła niepewnie córka
Portugalczyka.
- Spokojnie nie musisz się denerwować nie wydaję swoich
wspólników niedługo po smarkaczu nie będzie żadnego śladu i zapomnimy o
wszystkim. Musimy jeszcze zdobyć jakieś pieniądze, a potem uciekniemy tylko ty
i ja- skwitował konspiracyjnie mężczyzna.
- Chyba zapominasz, co ci mówiłam. Nie mogę stąd wyjechać,
ot tak sobie musze przedtem urodzić dziecko to jeszcze kilka dni rodzę
dokładnie czternastego października- przypomniała niechętnie.
Po tej rozmowie chcieli jak najszybciej zrealizować swój
plan nie mogli odkładać tego w nieskończoność na dodatek teraz musieli pozbyć
się niewygodnego świadka. Chłopczyk, mógłby ich zdradzić słyszał całą rozmowę i
był, zbyt mądry by nie domyślić się o co chodzi . Od dawna planowali wyjechać
razem, gdzieś za granicę Maria miała zamiar wyjechać jak najdalej od swojego
męża pozostawiając swojego męża razem z ich jeszcze nienarodzoną córeczką.
Zabieranie ze sobą noworodka nie było częścią jej pomysłu na nowe życie. Jedyne
o czym teraz myślała to pozbycie się przyrodniego brata. Bez najmniejszego
ostrzeżenia podeszła w kierunku drżącego sześciolatka chwytając go mocno za
ramię. Przytrzymując unieruchomionego Zeze podeszła do wspólnika. Bat świsną w
powietrzu i opadł gwałtownie w dół. Pierwsze ciosy sprawiły, iż malec upadł na
podłogę. Niestety był to, zaledwie początek koszmaru jaki miał rozegrać w
podziemiach wojskowych budynków...
**
Po niespokojnym, pełnym emocji dniu wreszcie nastała
wieczór. Ludzie w Bangu byli zmęczeni wydarzeniami jakie rozegrały się w ich
mieście, bowiem wczesnym popołudniem w szkole podstawowej wybuchł pożar. Na
szczęście większości dzieci oraz nauczycielek nie stało się nic poważnego.
Strażacy wyprowadzili wszystkich z budynku. Kilku najmłodszym uczniom trzeba
było udzielić pomocy medycznej ,jednak po opatrzeniu drobnych ran rodzice mogli
zabrać swoje pociech do domu. Natomiast żaden z policjantów, ani strażaków nie
potrafił odpowiedzieć na pytanie co stało się małym, drobniutkim niebieskookim
blondynkiem. Chłopczyk najzwyczajniej zniknął, wprost z pod bramy szkoły.
Niewielka grupka ochotników dokładnie przeszukała zniszczoną przez ogień część
budynku nie mając większej nadziei na odnalezienie kogoś żywego. Po
kilkugodzinnych poszukiwaniach większość ludzi wróciła do domów. Kobiety
płakały, natomiast mężczyźni kręcili głowami klnąc pod nosem na młodych
rebeliantów, którzy od samego rana kręcili się po ulicach. To ich podejrzewano
o podpalenie szkoły, gdyż policjanci nie wierzyli w przypadek. Co do zaginięcia
Zeze, żaden z funkcjonariuszy nie wiedział co mogło się stać. Mali chłopcy nie
znikali bez śladu idąc do szkoły.
- Jasny szlag niech to trafi! Jeszcze zaginięcia nam
brakowało, jakby nie dość było tych zamieszek- oznajmił ze złością komendant
- Obawiam się co będzie, jeżeli to faktycznie ci rebelianci
mają z tym coś wspólnego. To bezwzględne zbiry zdolne do wszystkiego- zauważył
nieśmiało młodszy policjant.
-Nasze poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.
Niemniej musimy brać wszystko pod uwagę ,oby tylko ten dzieciak jeszcze żył-
podsumował spokojniejszym głosem jego szef.
Tymczasem po jednej ze źle wybrukowanych uliczek w
biedniejszej dzielnicy jechał wolno samochód proboszcza towarzyszący mu ksiądz
Zumari wyglądał na poważnie zmartwionego. Proboszcz nie pytał o nic, ponieważ
słyszało całą historię od swoich parafian. Znał Portugalczyka i wiedział jakim
uczuciem obdarzył on swojego przybranego synka, właśnie za to tak szanował
mężczyznę. W tym momencie auto zatrzymało się gwałtownie z piskiem opon.
Staruszek wyrwany z zamyślenia popatrzył uważnie na drogę. W świetle
reflektorów dostrzegł małą nieruchomą postać. Ksiądz Julian, także to
dostrzegł. Wysiadł z samochodu ostrożnie pochylając się nad chłopczykiem. Na
widok znajomej buzi pokrytej, niemal w całości krwią i licznych o wiele
poważniejszych obrażeń zbladł. Stojąc obok niego kierowca odwrócił głowę
zamykając oczy.
- Biedactwo musieli się tak nad nim długo znęcać, ale
najważniejsze, żeby go szybko zawieść do szpitala. Markus wyjmij koce z
bagażnika- poprosił łagodnie ksiądz Zumari
-Nie wiem czy jest sens jechać do szpitala on, raczej już
nie żyje. Szkoda my tylko jego taty- wychrypiał przestraszony kierowca.
- Chłopcze zrób to o co prosi ksiądz Julian. Rzeczywiście
trzeba jak najszybciej jechać do lekarza i oczywiście powiadomić pana
Valadaresa o wszystkim- zdecydował stanowczo proboszcz.
- Najwidoczniej torturowanie kilkuletnich chłopców to nowa
rozrywka tych buntowników. Nieźle im się udała ta diabelska wyliczanka-
zawyrokował z oburzeniem Markus.
-Mogę jedynie mieć nadzieję, że lekarze będą w stanie jakoś
mu pomóc- westchną cicho młody kapłan
**
Trwająca całą noc skomplikowana operacja skończyła się,
dopiero o szóstej rano. Chirurdzy zrobili co tylko mogli, aby uratować małego
pacjenta , jednakże liczne złamania i spory krwiak mózgu stanowiły
najpoważniejsze zagrożenie dla życia Zeze. W dodatku jeden ze specjalistów
zaobserwował o wiele poważniejszy problem Asystujący tutejszym lekarzom doktor
Federico po konsultacji ze swoim kolegą znał już diagnozę. Pielęgniarki
troskliwie zajęły się dzieckiem, a młody Francuz postanowił poinformować o
wszystkim czekającego na wynik operacji Manuela Valadaresa. Wiadomości jaki
miał do przekazania nie należały do najpomyślniejszych , lecz Portugalczyk
musiał poznać prawdę. Doktor Federico, aż za dobrze wiedział jaką rolę
zdiagnozowanej u chłopczyka chorobie odgrywa czas.
- Panie Valadares nie wiem jak powinienem panu o tym
powiedzieć. Niestety nie mam najlepszych wiadomości w trakcie operacji wniknęły
pewne komplikacje- zaczął niepewnie lekarz.
- To coś poważnego panie doktorze nie mylę ,prawda? Proszę
mi powiedzieć całą prawdę i niczego nie ukrywać –zażądał opanowanym tonem
Portugalczyk.
- Niestety jeden z moich kolegów specjalizujący się w tej
dziedzinie zdiagnozował u pańskiego synka białaczkę limfoblastyczną .
Najprościej mówiąca, ta choroba polega na zwiększonej ilości białych krwinek to
schorzenie krwi jest dość skomplikowane i cierpią na nie głownie małe dzieci-
wytłumaczył fachowo doktor Federico
- Doktorze, przecież pan wie pieniądze nie mają dla mnie
żadnego znaczenie, jeśli chodzi o tego smyka zrobię wszystko, żeby go uratować-
kontynuował mężczyzna.
- Przykro mi ,ale w tym wypadku niewiele można zrobić.
Akurat ta choroba jest nieuleczalna nie mamy na nią żadnego lekarstwa-
odpowiedział miękko Francuz.
- Dlaczego Bóg musi mi odebrać to bezbronne maleństwo?
Przecież to najważniejsza osoba w moim życiu, wreszcie mam kim się
opiekować-wyszeptał ze wyruszeniem Portugalczyk.
- I tylko to jest ważne nic innego nie powinno się teraz
liczyć, oprócz tej miłości-zapewnił gorliwie lekarz.
- Niedawno obiecałem małemu, że wyjedziemy razem na
wycieczkę w jakieś ładne miejsce. Mój przyjaciel od dawna mi to doradzał,
żebyśmy wyjechali nad morze teraz to nie będzie możliwe- przyznał z goryczą
taksówkarz.
- Taki wyjazd to znakomity pomysł i jak wypiszemy Zeze
powinniście zmienić otoczenie. To na pewno pomoże oswoić z tą sytuacją-
doradził z entuzjazmem doktor Federico.
Zaraz po powrocie do domu Manuel Valadares postanowił
zaplanować wycieczkę nad morze. Już od czasu adopcji mężczyzna planował taki
wyjazd, ale śmierć jego ojca i późniejsze kłopoty z córką odsunęły wyjazd na
dalszy plan. Życie po raz kolejny zmieniło się, niczym kolorowe szkiełka w
kalejdoskopie. Portugalczyk po dłuższym namyśle zdecydował się wyjechać z
Bazylii na kilka tygodni zabierając ze sobą synka. Ta decyzja pomogła mu
jedynie ostatecznie uświadomić sobie jak ważną osobą w jego życiu stał się
chłopczyk. W nocy taksówkarz wspominał szczęśliwe chwile spędzone razem z żoną
myślał, również o uczuciu do małego blondynka o jasnoniebieskich oczach.
Radości i miłość jak cenny talizman chroniły przed diabelską wyliczanką losu
nuconą szeptem przez wiatr...
ROZDZIAŁ 9 Jeszcze, tylko ta ostatnia kołysanka
Upłynął pierwszy tydzień kolejnego pobytu Zeze w szpitalu. W
ciągu ostatnich miesięcy był to już trzeci raz, kiedy chłopiec tam trafiał
Przypominało to powrót jakiegoś starego koszmaru tyle, że teraz było o wiele
trudniejsze do przetrwania. W miasteczku w dalszym ciągu panował stan
przypominający wojnę, a żołnierze nie szczędzili mieszkańcom coraz to nowych
upokorzeń i udręk Najgorszą z licznych sankcji okazał się brak jedzenia, wody
pitnej i lekarstw, gdyż wojsko przejęło magazyny wybudowane przez mieszkańców.
Sytuacja od pewnego czasu zła stała się teraz, niemal tragiczna. Te wszystkie
przykre zbiegi okoliczności sprawiały, iż jakiekolwiek leczenie stało się
praktycznie niemożliwe. Mimo to lekarze robili co mogli, by jakoś pomagać
wszystkim potrzebującym. Przy barku leków, narzędzi chirurgicznych i środków
opatrunkowych przypominało to beznadziejną, choć bohaterską walkę o
przetrwanie. Portugalczyk spędzał ze swoim synkiem prawie całe dnie siedząc
przy szpitalnym łóżeczku dzień i noc. Ostatnie przeżycia wywołały poważny
wstrząs tak silny, że malec prawie przestał mówić. Wszyscy najbliżsi starali
się mu pomóc, każdy na swój sposób. Niestety tym razem nie przynosiło to
żadnych pozytywnych rezultatów. Chłopczyk rzadko mówił patrząc na przyjaciół i
rodzinę pełnymi lęku jasnoniebieskimi oczami, nawet płowe kosmyki zwykle tak
schludnie uczesane zdawały się jakieś cieńsze i o wiele słabsze. Jedynym
jaśniejszym promyczkiem słońca okazała się nowonarodzona córeczka Alena i
Marii, choć nagłe zniknięcie żony, kilka dni po porodzie bynajmniej nie
stanowiło powodu do radości ,ani dla Alena, ani dla ojca kobiety. Młody prawnik
miał sporo kłopotów z opieką nad córeczką i chodzeniem do pracy, toteż z ulgą
przyjechał do Bangu na krótki urlop. Sytuacja jaką zastał u teścia zasmuciła
go. Od dawna podejrzewał swoją żonę o udział w porwaniu Zeze, więc jej
zniknięcie nie było niczym zaskakującym. Nie rozumiał jedynie tego jak matka
mogła zostawić swoje dziecko. Tym niemniej córeczka sprawiała, że miał dla kogo
żyć. Mała Olivia w skrócie Livi była, także dużą pociechą dla swojego dziadka.
Tego dnia noworodkiem zajęła się Marta, a Alen przyjechał do szpitala razem z
seu Ladislauem. Obaj stali na korytarzu rozmawiając cicho.
- Co cię tak martwi chłopcze? Pewnie myślisz o swojej żonie,
ale to wszystko musi jakoś ułożyć- zapewnił z przekonaniem stary sprzedawca.
- Nie ja po prostu myślałem o tym, czy mogę jakoś im pomóc.
Ta choroba małego i to wszystko jest takie niesprawiedliwe, przecież oni są
sobie tak bliscy to naprawdę okropne, że nic się nie da zrobić- mrukną posępnie
Alen.
- Czasami nie od razu możemy przewidzieć co takiego czeka
nas w przyszłości. Najwyraźniej w tym przypadku Bóg już miał swój plan nie
możemy mieć o to żalu- podkreślił stanowczo seu Ladislau.
- Owszem chyba ma pan rację, ale mimo to musimy coś zrobić.
Moim zdaniem Zeze powinien stąd, gdzieś wyjechać tutaj teraz nie jest
bezpiecznie- wyznał niepewnie młody adwokat.
- Uhm rozmawiałem dzisiaj z naszym proboszczem. Podobno
ksiądz Zumari ma jakiś pomysł i może pomóc w tej sprawie- powiedział rzeczowo
starszy mężczyzna.
Istotnie list jaki otrzymał od swoich rodziców ksiądz Julian
mógł wiele zmienić, jeśli chodziło dalszy los chłopczyka. Białaczka, którą tak
niedawno wykryli lekarze zdawała się zaostrzać z każdym kolejnym dniem. Doktor
Federico w dalszym ciągu opiekujący się dzieckiem był, coraz bardziej
zaniepokojony jego stanem. W tym wypadku zmiana otoczenia, a nawet klimatu
wydawała się jedynym logicznym rozwiązaniem. Pogoda w Brazylii zwłaszcza pod
koniec października, kiedy na przemian padały ulewnie, gwałtowne deszcze, a
zaraz potem pojawiały się duszące suche upały nie sprzyjała leczeniu białaczki.
Równie poważnym problem stanowił brak jedzenia i lekarstw. Po konsultacjach z
lekarzami zalecającymi jak najszybsze podjęcie decyzji, rozpoczęły się
przygotowania do podróży...
**
Dwutygodniowa podróż do Paryża nie okazała się na szczęście,
zbyt męcząca. Z portu w Rio de Janeiro wypłynęli pod koniec października. We
francuskim Hawrze statek zacumował już tydzień później. Kapitan podobnie jaki i
cała załoga robił wiele, aby rejs był jak najkrótszy. Większość pasażerów
zostawała w Hawrze na kilka dni, jednak młodziutki ksiądz chciał szybko dotrzeć
do swojego rodzinnego domu. Zdawał sobie sprawę, że stan zdrowia jego małego
podopiecznego nie pozwala na dłuższą podróż. Chłopczyk był bardzo osłabiony i niedobrze
zniósł tę morską przeprawę z Hawru do Paryża dojechali już pociągiem. Pogoda w
jednej z najważniejszych stolic Europy była zdecydowanie odmienna od tej w
Brazylii. Jak na początek listopada było wyjątkowo paskudnie. Padał ulewny
deszcz i wiał silny, mroźny wiatr. Większość podróżnych miała na sobie gumowe
płaszcze przeciwdeszczowe, lub zimowe kurtki. Ksiądz Zumari rozglądał się
uważnie po peronie trzymając Zeze za rękę. Po chwili dostrzegł swojego ojca.
Maksymilian Zumari miał pięćdziesiąt osiem lat był wysokim, barczystym brunetem
o stalowych oczach. Powitanie z konieczności musiało być krótkie. Dopiero, gdy
jechali samochodem w stronę centrum miasta mogli wreszcie porozmawiać.
- Chyba będzie lepiej, jeśli nie każemy twojej matce czekać
za długo. Od samego rana pytała o naszego gościa, więc przygotuj się na długą
rozmowę- uprzedził rozsądnie ojciec.
- Jasne cała mama na pewno mi nie odpuści, dopóki nie
opowiem jej całej historii ze szczegółami. Ciekawe czemu, wcale mnie to nie
dziwi?- westchnął jego syn.
- Może nie będzie, aż tak źle jak myślisz. Ja również,
chciałbym poznać całą tę opowieść nieco dokładniej do tej pory niewiele nam
wyjaśniłeś- przyznał szczerze Maksymilian Zumari.
- Obiecuję wszystko opowiedzieć trudno to, ot tak po prostu
napisać w jednym liście. Uwierz mi tato ten maluch sporo przeszedł, szczególnie
ostatnio- zapewnił pospiesznie młody kapłan.
- Nawet nie musisz mnie przekonywać mogę się jedynie
domyślać, ile przeżył. Jestem pewien, że mama zrozumie to tak samo
dobrze-odrzekł szeptem starszy pan.
Ku zaskoczeniu księdza Juliana te przypuszczenia jego ojca
potwierdziły się dość szybko. Oczekująca na gości pani domu przez cały wieczór
nie zadała żadnego pytania. Podczas kolacji w bystro obserwowała chłopca nie
mówiąc, jednak ani słowa. Wreszcie goście i gospodarze poszli spać. Kamienica
w, której od lat mieszkali państwo Zumari znajdowała się w centrum Paryża
niedaleko słynnej katedry Notre-Dame. Na placu w pobliżu katedry liczni
sprzedawcy oferowali gorące, pieczone kasztany w papierowych rożkach, aż
ciężkich od ilość tego smakołyku. W trakcie kilku tygodni pobytu u rodziców,
zarówno ich własny syn jaki powierzony jego opiece Zeze nabrali nowych sił. Dni
wypełnione spacerami, wycieczkami, zabawami na świeżym powietrzu i pogodnymi
wieczorami podczas, których Amelia Zumari grała na pianinie upływały, niemalże
błyskawicznie. W tej pogodnej atmosferze nastało wreszcie długo wyczekiwane
Boże Narodzenie. W Paryżu spadł śnieg, a mróz przyjemnie szczypał w policzki
pomimo mroźnej aury świeciło słońce. Dzieciaki jeździły na sankach, lepiły
bałwany i ślizgały się na pokrytych grubą warstwą lodu chodnikach. Ostatnie
świąteczne przygotowania został zakończone w wieczór wigilijny tak, aby
domownicy mogli spokojnie zjeść uroczystą wieczerzę. Pięknie przystrojona
choinka ozdobiona dużymi bombkami w kolorze złoto-czerwonym , długimi
łańcuchami ze szklanych koralików i migocącymi świeczkami został postawiona
obok pianina. Oprócz bombek i tradycyjnych świeczek to świąteczne drzewko
ozdobiono malutkimi ptaszkami z papieru i filuternymi ozdóbkami z wydmuszek po
jajkach. Powietrze przepełnione zmieszanymi zapachami wanilii, cynamonu i
świątecznych potraw sprawiało, iż kręciło się głowie. Na dworze było już
ciemno, chociaż na czarnym niebie zasnutym chmurami nie dało się wypatrzeć
gwiazd. Cztery córki pomagały matce w nakrywaniu do stołu , donosząc z kuchni
potrawy i czyszcząc srebrne sztućce. Po zakończeniu tych przygotowań najmłodsza
z sióstr podeszła do swojego starszego brata stojącego w zamyśleniu przy oknie.
Jako najmłodsza z rodzeństwa była ogólną ulubienicą Podobnie jak jej brat, oraz
matka miała gęste intensywnie rude włosy sięgające do ramion, delikatne rysy
twarzy i spokojne jasnoniebieskie oczy. Rodzice ochrzcili dwoma imionami Joanna
Sara Zumari. Jednakże pewnego razu dziadek w żartach nazwał ją Joy od tej pory
wszyscy zwracali się w ten sposób do nastolatki. Mając, zaledwie siedemnaście
lat zdawała się być o wiele mądrzejsza, nawet od swojego starszego rodzeństwa.
- Braciszku, w razie, jakbyś tego nie dostrzegł informuję
cię, że mama od rana dziwnie się zachowuje. Ona coś kombinuje to pewne ciekawe,
tylko co wymyśliła?- zagadnęła wesoło Joy
- Owszem trudno nie zauważyć od samego rana chodzi po domu i
nuci pod nosem. O ile dobrze odczytuję pewne... hm sygnały będą jakieś kłopoty-
przytakną z niepokojem starszy brat.
- Podejrzewam, że chodzi o ojca Zeze może najzwyczajniej
zaprosiła go na Święta? Tata myśli podobnie, chociaż nasza mamusia nie pisnęła
słówka na ten temat- uzupełniła, chichocząc dziewczyna.
- Fakt mogło jej to przyjść do głowy to nie, byłby taki zły
pomysł. Mały tęskni i trudno mu się dziwić jest sam wśród obcych- powiedział
spokojnie ksiądz Julian.
- Nie mogę zrozumieć tych ludzi, żeby tak traktować własnego
syna? Miał sporo szczęścia, że trafił na takiego dobrego opiekuna- skwitowała
nieśmiało Joanna.
- To brzmi prawie jak opowieść o jakimś cudzie trudno
uwierzyć, że to prawdziwe zrządzenie losu. Jestem księdzem od dwóch lat, a
ciągle nie mogę uwierzyć w takie szczęśliwe przypadki- przyznał z wahaniem
młodzieniec
Wieczerza wigilijna tradycyjnie zaczęła się od przeczytania
fragmentu z Biblii o Narodzeniu Jezusa, zaraz potem pan domu podał żonie
talerzyk z białym, delikatnym opłatkiem. Cała rodzina złożyła sobie nawzajem
życzenia zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt. I w końcu można było zasiąść do
uroczystej świątecznej kolacji. Najpierw podano zupę serową ze specjalnym
rodzajem makaronu przypominającym malutkie zwijane sprężynki tradycyjnie
przygotowywane, tylko do wigilijnej zupy serowej Następnie przyszła kolej na
potrawkę z małży, krewetek i raków podawaną z gęstym złocisto-brązowym ostrym
sosem. Na desery po posiłku były owoce i różne rodzaje ciasteczek, wśród nich
rożki polane czekoladą i zawierające galaretkę z dzikiej róży, do picia natomiast
wino, a dla dzieci sok z czarnego bzu. Wieczerza okazała się bardzo sycąca,
więc goście i domownicy odczuwali teraz przyjemną senność. Nadszedł, jednak
najbardziej wyczekiwany moment otworzenia prezentów leżących pod pięknie
ozdobioną choinką. Joy siedząca na dywanie w otoczeniu dzieciaków, zarówno
chłopców jaki dziewczynek sięgnęła po pierwszą paczkę Nagle poczuła drobną,
szczuplutką rączkę w swojej dłoni. Dziewczyna odwróciła głowę uśmiechając się
lekko zobaczyła patrzące na nią czujnie oczy małego jasnowłosego chłopczyka. W
tych niebieskich oczach tak podobnych do jej własnych dostrzegała smutek i
zagubienie. Poczuła łzy pod powiekami i zagryzła wargi, wyciągając jednocześnie
drugą rękę, by pogłaskać chłopca po buzi.
- Hej, maleństwo mam tutaj dla ciebie coś specjalnego. To
pozytywka, ale taka szczególna wygląda jak karuzela z konikami i ma magiczną
moc- szepnęła tajemniczo.
- Dlaczego, bo spełnia wszystkie życzenia? Ja byłem bardzo
niegrzeczny i pewnie mi się nie uda- pisnął ze smutkiem Zeze.
- Oj tam musisz, najpierw spróbować i wcale nie jesteś taki
niegrzeczny ja narozrabiałam o wiele więcej. Poza tym moja mama zna pewną
wróżkę jak zamkniesz oczy i pomyślisz życzenie to ona ci je spełni- zapewniła
zachęcającym tonem nastolatka.
Wczesnym rankiem w Boże Narodzenie Joanna zeszła na dół do
kuchni, gdzie zastała swoją matkę i siedzącego przy stole niespodziewanego
gościa. Amelia Zumari pokiwała znacząco głową na widok nieznacznego uśmiechu
swojej najmłodszej pociechy.
- Mamo, przyznaj się, że właśnie o to chodziło jak mówiłaś o
tym specjalnym prezencie. Pewnie pojechałaś w nocy na stację kolejową, żeby
odebrać naszego gościa?- zapytała przekornym tonem córka
- W sprawie prezentów gwiazdkowych umawiam się z Mikołajem
na długo przed gwiazdką. Czasami potrzeba zwyczajnie odrobinę więcej czasu,
żeby mógł załatwić zamówienie- pouczyła pobłażliwie Amelia Zumari.
- Proszę jak się okazuje i ty masz swoje tajemnice z tym
poczciwym staruszkiem. Skoro tak to nie zdradzę swojej niespodzianki- odparła
grzecznie Joy.
- Ach, te dzieci my staram się jakoś je wychować, a one i
tak robią wszystko po swojemu. Ma pan możliwość poznać bardzo wytworną młodą
damę- mruknęła z udawaną dezaprobatą matka.
- Chciałem podziękować za to zaproszenie, a wcześniej nie
było takiej okazji. Zatem teraz dziękuję serdecznie, mam nadzieję, że nie
zrobiłem państwu kłopotu- zaczął niepewnie Manuel Valadares.
- Ależ nie ma najmniejszego problemu od dawna planowałam
pana do nas zaprosić. Muszę przyznać, że Julian w tym roku trochę nas
zaskoczył, ale bardzo przywiązaliśmy się do pańskiego synka- wyznała szczerze
kobieta.
- Coraz częściej zaczynam się zastanawiać, dlaczego myślą
tak wszyscy inni ludzie, a moja córka nie chce tego zrozumieć... Do tej pory
nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie- odpowiedział przygnębionym głosem
Portugalczyk.
Największe zaskoczenie tego świątecznego dnia czekało na
domowników i ich gości po południu. W Boże Narodzenie po obiedzie cała rodzina
zebrała się w salonie przy choince. Tradycją podtrzymywaną od wielu lat było
czytanie „Opowieści Wigilijnej” Karola Dickensa. Pełna magii i świątecznego
nastroju opowieść była jednym z maleńkich cudów Bożego Narodzenia. Zazwyczaj co
roku czytało tę książkę, któreś z rodzeństwa, zaś rodzice przysłuchiwali się w
milczeniu razem z gośćmi. W tym roku zgodnie ze zwyczajem wypadała kolej
najmłodszej z sióstr. Przez cały czas w trakcie czytania Joy zerkała w
najdalszy kącik przy choince od czasu, do czasu uśmiechając się tajemniczo.
Wreszcie ze zdecydowaną miną wstała, ostrożnie podchodząc do małego nieco
wystraszonego chłopczyka. Oboje wydawali się tak samo onieśmieleni. Ksiądz
Zumari patrzący poważnie na tę scenę w milczeniu pokręcił głową, jakby
zrezygnowany, a zarazem przyjemnie zaskoczony. To co wydarzyło się późnej było
kolejnym bożonarodzeniowym cudem i największą z niespodzianek mijającego powoli
roku. Korzystając z ogólnego zamieszania dwójka rodzeństwa poszła na krótki
spacer. Przez dłuższy czas panowało kłopotliwe milczenie. Rudowłosa dziewczyna
milczała, starając się nie patrzeć na swojego towarzysza.
- Słuchaj to miłe co zrobiłaś, ale nie powinnaś tak
postąpić. Muszę wiedzieć jedną rzecz, aż się boję cię o to spytać- oznajmił
bezradnie starszy brat.
- Nie musisz o nic pytać razu ci to wytłumaczę, otóż jak już
chcesz wiedzieć to, wcale nie podpowiedziałam niczego Zeze. On od dawna chciał
już mówić „tato” i nie musiałam niczego mu podpowiadać po prostu dużo
rozmawialiśmy- wymamrotała zaczepnie Joanna.
-Ej mała, przecież ja chciałem dowiedzieć się od ciebie
jednek konkretnej rzeczy. Nie musisz tak reagować, czy ja mam pretensje?-
dopytywał łagodząco kapłan.
-Mam prośbę nie próbuj na mnie tych swoich sztuczek nie
jestem małą dziewczynką. Wyobraź sobie, że umiem myśleć ostatnio całkiem nieźle
mi to wychodzi- prychnęła jadowicie.
- Zdążyłem to już dawno zauważyć jaką mam bystrą
siostrzyczkę i naprawdę nie jestem zły. Mama wbrew pozorom, też nie jest zła,
chyba bardziej zaskoczona- tłumaczył cierpliwie.
**
Śnieg stopniał w pierwszej połowie lutego Nowy Rok zawitał
do Francji równie nieoczekiwanie jak zawsze. Na mokrych od śniegu trawnikach
zakwitły zimowe, jasnożółte róże o słodkim korzenno-jabłkowym zapachu, łagodne
słońce napełniało powietrze ciepłem przedwiosennych dni. W takich warunkach
trudno było myśleć o czymś poza radosnymi aspektami życia. Niestety nie
wszystkie dzieci mogły cieszyć się piękną pogodą. Stan zdrowia Zeze pogarszał z
dnia na dzień. Chłopczyk od dawna nie był na dworze leżał, tylko w łóżku przy
szeroko otwartym oknie Białaczka wyniszczała jego organizm szybciej, niż
przewidywali to lekarze. Pomimo tak szybkiego postępu choroby nikt z
przyjaciół, ani najbliższej rodziny nie chciał tracić nadziei na kolejny
niewielki cud. Najwięcej czasu spędzał z synkiem Portugalczyk. W ciągu
minionych tygodni schudł, a zmarszczki wokół oczu pogłębiły się szybciej, niż
powinny. To właśnie przybrany ojciec najczęściej siedział przy nim w nocy tak
jak, niegdyś w szpitalu. Pewnego słonecznego dnia po kolejnej nieprzespanej
nocy do małego pokoiku weszła Amelia Zumari. Stanęła w drzwiach spoglądając w
stronę łóżeczka, gdzie leżał chory maluch. Portugalczyk pochylił się nad
śpiącym dzieckiem całując je delikatnie w policzek.
- Czas na zastrzyk może pan, jednak trochę się prześpi, a ja
z nim posiedzę. Gdyby się obudził od razu pana zawołam- przemówiła
przekonująco.
- Bardzo dziękuję, ale to nie będzie potrzebne ja nie jestem
zmęczony. On mnie teraz potrzebuje i muszę z nim być, właśnie tutaj- odparł
grzecznie mężczyzna.
- Dobrze, panie Valadares w takim razie zrobię, chociaż
gorącej herbaty do picia Tak nie można pan ostatnio nie wygląda dobrze, trzeba
pospać przynajmniej z godzinę- zarządziła stanowczo gospodyni.
- Tatusiu kocham cię i nie musisz się już martwić jak umrę
to zaopiekuje się mną dziadek Dawid. On jest w niebie tak mówił wujek Julian-
szepną nieśmiało Zeze.
- Synku, też cię bardzo kocham, najbardziej na świecie i
nigdy nic tego nie zmieni pamiętaj o tym- zapewnił wzruszonym głosem przybrany
ojciec.
Stary wiktoriański kościółek Świętego Joachima położony na
wysokich wzgórzach nad Sekwaną był miejscem, niezwykle spokojnym i pięknym. W
tym właśnie kościele dwa tygodnie później odbyła się uroczysta msza. Niebo
miało kolor niezapominajek. Na trawniku przed małym białym nagrobkiem z prostym
krzyżem stali ludzie. Na kamieniu w białej marmurowej płycie wyryte były
następujące słowa: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie nie zabraniajcie im
tego do takich, bowiem należy Królestwo Niebieskie.” Alen, który razem z
córeczką pojawił się na pogrzebie patrzył na swojego teścia, nadal stojącego
przy grobie. Zięć wiedział już, że Manuel Valadares postanowił wrócić do swojej
rodzinnej wsi położonej w górzystym regionie Portugali Oprócz Alena i wnuczki
nie miał już nikogo, dla kogo chciałby wrócić z powrotem do Brazylii Śmierć
przybranego synka spowodowała dużo zmian w życiu, teraz, znów samotnego
mężczyzny Nie przypominał tego roześmianego, opalonego i szczęśliwego ojca.
Przeciwnie wyglądał tak, jakby postarzał się nagle o kilkanaście lat. Chodził
wolno krok za krokiem, a mówił o wiele ciszej, niż dawnej W dniu wyjazdu
adwokat odprowadził starszego mężczyznę na stację kolejową Od tej pory już,
nigdy się nie zobaczyli. Wieczorami córeczka Marii i Alena słuchała opowiadań
taty o pewnym małym chłopcu i swoim dziadku Szczególnie lubiła kołysankę nuconą
wieczorami przez ojca, a napisana przez jej dziadka. Kołysanka ta była
wyjątkowa ,bo napisana miłości dla ukochanego synka...